„Black Bolt #1” (2017) – Recenzja
Black Bolt #1
Pokutuj za swe zbrodnie…
W tę środę (tj. 3 maja) na rynku pojawił się pierwszy numer kolejnej komiksowej serii z grona tych, które dotyczą Inhumans. Jedynym wyjątkiem jest to, że tym razem nie mówi on o całej grupie, a skupia się tylko i wyłącznie na jednej postaci, która przez pewien czas była nieobecna, a gdy już się (całkiem niedawno) znów pojawiła, traktowana była raczej po macoszemu. Wiadome więc było, że w takim układzie, prędzej czy później dostanie on swój solowy run… i tak też się stało. Światło dzienne ujrzał właśnie zeszyt Black Bolt #1.
Początek historii (za którą odpowiada debiutujący w komiksowym światku Saladin Ahmed) prezentuje się, muszę przyznać, naprawdę ciekawie, bowiem „nieludzko” potężny Król Inhumans budzi się w swego rodzaju lochu, zakuty w kajdany i z maską blokującą jego niesamowite zdolności (co wydaje się dość paradoksalnym pomysłem). Jeden z najsilniejszych ziemskich bytów – pojmany. Na domiar złego, Boltagon co chwilę słyszy głos, nakazujący mu „odpokutować za zbrodnie”, których się dopuścił. Analogicznie do sytuacji – nie możemy się tutaj spodziewać wielu scen akcji i porywających złożonością kadrów.
W zamian za to i w związku z położeniem w jakim znalazł się główny bohater, dostajemy rozbudowany sposób prowadzenia fabuły i popychania jej do przodu. Black Bolt oswabadza się z okowów, opuszcza swą celę i… przemierza bliżej nieokreślone miejsce, w którym wylądował. Jako że sam nie może mówić, ze względu na znajdujące się na jego twarzy urządzenie (w sumie to bez niego też by nic nie powiedział), pierwsze skrzypce odgrywa tutaj narrator, który wyjaśnia czytelnikowi to, co widzi na ilustracjach przed sobą. Oczywiście, oprócz Bolta dostajemy tu też kilka innych postaci, ale nie chcę niepotrzebnie spoilerować, więc o kogo mi chodzi i w jakich okolicznościach persony te się pojawiają, musicie odkryć sami.
Kreska i kolory, którymi okraszony jest komiks, są naprawdę intrygujące i muszę przyznać, że czegoś takiego już dawno nie widziałem. Bardzo dawno. W oczy najbardziej rzuca się dość psychodeliczny, a nawet depresyjny styl, w jakim album jest utrzymany. Aby wzmocnić ten efekt, paleta barw ograniczona została raczej do kolorów ciemnych i zimnych. Jest to moim zdaniem dość, po raz kolejny, paradoksalny zabieg, bo funkcja króla kojarzy się raczej z akcentami bardziej krzykliwymi – czerwienią i purpurą – a tych mamy tutaj jak na lekarstwo. Jednakże największą zaletą szaty graficznej jest dla mnie sposób rysowania samego protagonisty.
Całkiem szczerze, mógłbym patrzeć na te wszystkie sceny nawet bez jakichkolwiek ramek i dymków dialogowych. Wystarczyłoby mi, gdyby znajdował się na nich sam Black Bolt. Słowo daję. Wiecie, co jest jednak najlepsze? Ilustratorem i kolorystą w przypadku tego runu jest jedna i ta sama osoba – Christian Ward (który w Marvelu jest raczej świeżaczkiem, bo wcześniej pracował głównie przy kilku zeszytach serii Ultimates, a jeszcze przed tym zdarzyło mu się asystować przy pojedynczych numerach cykli Vision i Iron Man Vol. 5). W każdym razie, gość ma ode mnie dużego plusa, bo ubóstwiam (nawet bardziej niż obecnego Moon Knighta) to, co tworzy.
W podsumowaniu chciałem tylko napisać, że z Black Bolt #1 warto się zapoznać, bez względu na to czy jest się fanem tej postaci (lub ogólnie Inhumansów), czy nie. Możliwość ujrzenia tak silnego charakteru jak Bolt w wersji kompletnie uczłowieczonej, nie zdarza się często, więc szkoda by było takową przegapić. Do tego dostajemy ciekawy wątek fabularny z dość zaskakującym cliffhangerem, a to wszystko wzbogacone zostało rzadko spotykanym stylem rysowania. Dodam jeszcze, że serię na pewno będę śledzić, bo najzwyczajniej w świecie się wciągnąłem. Mam nadzieję, że to samo spotka i Was, jeśli po BB#1 w ogóle sięgniecie. Gorąco polecam.
Autor: SQ