„Superbohaterowie Marvela #55: Sentry” – Recenzja
Superbohaterowie Marvela #55: Sentry
Bohater, którego nie było
Od lat 30. XX wieku, kiedy to pojawił się pierwszy komiksowy superbohater, kolejne postacie tego typu wyrastają jak grzyby po deszczu. I choć zdawałoby się, że już żadnego oryginalnego herosa twórcy wymyślić nie zdołają, to jednak czasem zdarzają się wyjątki od tej reguły, a jednym z nich jest Sentry. Postać ta na polskim rynku nie jest zbyt dobrze znana, choć nie mogę powiedzieć, by zupełnie ją zignorowano. Teraz jednak nadszedł czas, by czytelnicy nad Wisłą poznali początki Sentry’ego i jego historię. Ale równie co dzieje postaci, fascynujące są także losy jej powstawania, czyniąc z Reynoldsa (takie bowiem nosi nazwisko) jednego z najciekawszych superbohaterów w dziejach.
Był pierwszym superbohaterem. Był mentorem Fantastycznej Czwórki, Spider-Mana i wielu innych herosów. Był legendą. A może jednak nie? Nikt go nie pamięta; historia najwyraźniej nie odnotowała jego istnienia, a i on sam wydaje się jedynie w snach dostrzegać to, co być może kiedyś się wydarzyło. Ale jeśli coś z tego rzeczywiście miało miejsce, to czym owo coś było? I jakie niesie ze sobą konsekwencje?
Zanim Sentry po raz pierwszy pojawił się w roku 2000, Marvel w Daredevilu z lipca 1999 podał informację, że Artie Rosen, mało znany rysownik z lat 60., zachorował. Niecałe pół roku później, najważniejsze pismo komiksowe w Stanach Zjednoczonych, magazyn Wizard opublikował wzmiankę o jego śmierci. Po kolejnych kilku miesiącach oznajmiono, że scenarzysta Paul Jenkins znalazł w rzeczach zmarłego informacje i szkice postaci nazwanej jako Sentry. Wynikało z nich, że postać ta, wymyślona została przez Stana Lee jeszcze zanim powstała Fantastyczna Czwórka, a to oznaczało jedno: Sentry był pierwszym marvelowskim superbohaterem w dziejach! Na dodatek porzuconym przez autorów z niewyjaśnionych przyczyn, co tylko rozpalało wyobraźnię! Cóż za rewelacja – a przy okazji jak można nie wykorzystać czegoś takiego? Marvel nie zamierzał, dlatego to na Jenkinsie spoczęła odpowiedzialność napisania jego losów i stworzenia pierwszej serii jego przygód.
Fascynujące, prawda? Tylko wszystko, co napisałem powyżej, to jedno wielkie kłamstwo, sfabrykowane przez Marvela, by narobić szumu wokół najnowszego herosa ze swej stajni. Herosa jednak niezwykłego, bo – przynajmniej wg. chronologii uniwersum – starszego od wszystkich innych. Kogoś, kto był mentorem dla pierwszych superbohaterów, a zarazem krył w sobie mroczną tajemnicę. I to niejedną. Jenkins, wymyślając tę postać, miał swoisty przebłysk geniuszu. Bo Sentry, w swej prostocie, został pomyślany wręcz rewelacyjnie i tak samo też zbudowana została jego opowieść. Rozpisana na pięcioczęściową mini-serię i tyle samo uzupełniających ją zeszytów, wciąga, intryguje i urzeka, mając w sobie moc, jakiej brak większości współczesnych komiksów. Całość zresztą została skrojona tak, że spodoba się wszystkim miłośnikom komiksów superbohaterskich, bo jest tu wszystko, zaczynając od akcji i patosu, przez plejadę gwiazd wydawnictwa i nutę świeżości, na skłaniających do myślenia kwestiach i porcji zaskoczeń skończywszy.
Niestety szata graficzna na kolana nie powala. Jae Lee, podobnie jak w Inhuman, komiksie, który dla niego i Jenkinsa stał się przepustką do stworzenia Sentry’ego, operuje tu stylem do mnie nieprzemawiającym. Kreska jest delikatna, dużo w tym realizmu, ale mało detali, nie brak też brudu, niemniej nie ma w tym wyrazistości. Może gdyby całość wieńczył lepszy kolor, bardziej wpadałaby w oko, ale jest jak jest. Nieźle i nic poza tym, a szkoda, bo album ten aż prosił się o lepszą szatę graficzną – już dodatkowe zeszyty, a w szczególności o Hulku z ilustracjami Billa Sienkiewicza, robią większe wrażenie. Niemniej całość absolutnie warto jest poznać, bo to jeden z najciekawszych komiksów w kolekcji, i zarówno typowi miłośnicy superhero, jak i bardziej ambitni odbiorcy znajdą w nim coś dla siebie, nawet jeśli nie jest to poziom historii pisanych przez Alana Moore’a, Franka Millera czy Marka Millara.
Autor: WKP