„Spider-Man: Homecoming” (2017) – Recenzja
Spider-Man: Homecoming
Spidey wkracza do MCU z własnym filmem!
Spider-Man: Homecoming to już trzecia próba zaadaptowania przygód komiksowego superbohatera Marvela, znanego przede wszystkim z posługiwania się pajęczą siecią, łażenia po ścianach i niezbyt wygórowanych żartów. Do tej pory dostaliśmy trylogię Saama Raimiego (2002-2007), gdzie w tytułową rolę wcielał się Tobey Maguire. Później po kilku latach przerwy otrzymaliśmy kolejne dwa filmy z serii The Amazing Spider-Man. W tej wersji Peterem Parkerem (oraz jego heroicznym alter-ego) został Andrew Garfield. Opinie na temat dotychczasowych produkcji z Pajączkiem są bardzo podzielone, jednak można raczej przyznać, że z każdą kolejną częścią fani byli coraz bardziej zawiedzeni. Sprawy nie miały się za dobrze, aż ogłoszono, że Marvel Studios dogadało się z filmowym oddziałem Sony. Firmy, która posiada prawa do filmowego Spider-Mana już od dłuższego czasu. Później było już z górki, gdyż całkiem nowy Spidey – Tom Holland – urzekł cały świat, pojawiając się na chwilę w zeszłorocznym Captain America: Civil War…
W tamtym momencie już wiedziałem, że uwielbiam go pod każdym względem. Wiedziałem też, że moje oczekiwania wobec solowego filmu ze Ścianołazem w MCU będą bardzo wysokie. Zatem, czy Homecoming je spełnia? Na to pytanie postaram się odpowiedzieć w poniższym, bezspoilerowym tekście.
Zanim zaczniemy chciałem jeszcze tylko dodać, że Spider-Man jest moim ukochanym superbohaterem spośród wszystkich możliwych. To z nim dorastałem, z nim przeżywałem swoje dziecięce, a później nastoletnie problemy. To również dzięki niemu nauczyłem się rozróżniać dobro od zła, dowiedziałem się, czym jest bycie fair wobec innych, pomoc słabszym, ale przede wszystkim – nauczyłem się, czym jest odpowiedzialność za siebie i swoje czyny. Nikt nigdy nie miał na mnie takiego wpływu jak Pająk Marvela. Żaden inny komiks czy popkulturowy twór nie powodował, że reagowałem tak emocjonalnie, jak podczas poznawania kolejnych perypetii komiksowego Spider-Mana. Z tego też względu ta recenzja nie będzie w ogóle obiektywna, bo zwyczajnie musiałbym kłamać lub udawać.
Spider-Man: Homecoming to w moim rozumowaniu i z mojej perspektywy film idealny pod każdym możliwym względem, ale zacznijmy od fabuły i świata przedstawionego.
Nową produkcję Marvel Studios zaczynamy parę miesięcy po wydarzeniach z Civil War i skupiamy się na (nie)zwyczajnym życiu Petera Parkera. Naprawdę fajtłapowatego dzieciaka uczęszczającego do szkoły średniej, nerda, żyjącego raczej w swoim świecie, który swoją średnią bije na głowę większość uczniów ze swojej „budy”. W związku z powyższym – Parker nie jest specjalnie popularny ani też jakoś zbytnio lubiany. Można by nawet powiedzieć, że jakby sam nie komunikował nikomu swojej obecności, byłby wręcz niezauważalny.
Na szczęście, Peter ma jednego, dobrego przyjaciela, Neda Leedsa, ale do niego przejdziemy trochę dalej. Po szkole Peter przebiera się w swój krzykliwy czerwono-niebieski kostium Spider-Mana, zwalczając przestępczość. Głównie tę mniejszą. Tak, tutaj Człowiek-Pająk jest totalnie początkującym bohaterem, który nie ma na swoim koncie jakichś specjalnie zapadających w pamięć wyczynów, przez co musi on wypracować sobie renomę „na dzielni”. Niestety, samo „chcę” oraz dobre intencje nie zawsze wystarczą. Z tego faktu wynikać będą więc czasem pewne komplikacje.
Powiedziałem „na dzielni”? Dokładnie tak miało być. Jeśli myśleliście, że Ant-Man był filmem lokalnym to jesteście w błędzie. Homecoming rozgrywa się głównie w Queens – „domkowej” dzielnicy Nowego Jorku. Jasne, zdarzy nam się przenieść w trakcie filmu w inne miejsca, ale to właśnie w Queens Spidey spędza najwięcej czasu. Dzięki temu czujemy wreszcie, że jest to taki „Friendly Neighbourhood Spider-Man”, czyli przyjazny Spider-Man z sąsiedztwa. Również to powoduje, że skala całego filmu jest inna i odbiera się ją też w sposób odmienny niż dotychczas. Nie mamy tu po prostu do czynienia z problemami, które zagrażałyby całemu światu. Nie chcę spoilerować i nie mam zamiaru, ale mogę jedynie powiedzieć, że rozchodzi się tu o broń. Bronie. Reszty musicie dowiedzieć się sami. Przy okazji, kwestią zasługującą na pochwałę jest też sam motyw, który tytuł ze sobą niesie. Mam nadzieję, że będzie on dla Was tak samo ważny, jak dla tytułowego herosa.
W kwestii głównego bohatera dodałbym tylko jeszcze, że Homecoming skupia się przede wszystkim na Peterze i jego problemach, a nie Pająku. To zdecydowanie dobry zabieg, a i miła odmiana.
Ekranowych bohaterów jest tu cała masa, dlatego nie sposób wymienić wszystkich, ale na pewno zasługują na to (wspomniany wcześniej) Ned, ciocia May, jak i główny antagonista. Spróbuję każdemu z nich poświęcić krótki, osobny akapit.
Filmowy Ned Leeds (Jacob Batalon) oparty został na komiksowej postaci znanej jako Ganke, kumpel Milesa Moralesa. Jest jeszcze większym nerdem niż Peter, ale to chyba dzięki temu ta dwójka tak świetnie się ze sobą dogaduje. Widać tę magiczną nastoletnią-chemię w przyjaźni pomiędzy dwoma młodzieńcami. Mamy tu naprawdę „suche” żarty, głupawe docinki, durne miny, telefony w najmniej oczekiwanym momencie, ale przede wszystkim prawdziwe i szczere podejście do tematu przyjaźni. Leeds jest tu nie po to, aby tylko był. Jest on prawdziwym oparciem dla Petera, jest jego powiernikiem, jego opoką. Jest jak Sam dla Froda, Flip dla Flapa, Bonnie dla Clyde’a, Wilson dla House’a czy Marty dla Doktora Browna. Gdyby go brakło, Peter nie byłby tą samą osobą.
Ciocia May (Marisa Tomei) jest idealna. Jest może i młodsza, ale to świetny zabieg, który zadziałał na jej korzyść. To właśnie na niej najbardziej zależy młodemu Parkerowi, co niejednokrotnie podkreśla i co widać w jego czynach. May jest dla niego jak matka i przyjaciółka zarazem, która przystosowuje go do życia pośród innymi na swój własny, oryginalny sposób. Wie, że zawsze może się do niej zwrócić (dosłownie ze wszystkim, serio), a ta nigdy mu nie odmówi.
Vulture, czyli Adrian Toomes – anagonista, villain, czarny charakter, bohater negatywny, złoczyńca, złol. Nazwijcie go jak chcecie, ale WRESZCIE, po tylu filmach Marvel Studios postanowiło nam dać naprawdę dobrego przeciwnika (nie licząc Lokiego), będącego przeciwwagą dla protagonisty. Jakby tego było mało, ma on naprawdę sensowny motyw i logiczne pobudki, ze względu na które robi to, co robi. Nie chcę się zagłębiać w szczegóły, ale Vulture to kawał porządnie napisanej roli, odegranej w perfekcyjny sposób przez legendarnego już Michaela Keatona. To taki prawdziwy, hipnotyzujący skurczybyk-badass. Tej postaci poświęcono naprawdę sporo czasu ekranowego, który nie poszedł na marne, bo to wszystko naprawdę pozytywnie wpływa na rozwój jego kreacji. Szczególnie dobrze wypada on w interakcjach z głównym bohaterem. No po prostu złoto. Tak napisanych i zagranych bandziorów mogę oglądać w nieskończoność. Proszę o więcej.
Hmm… Chyba zapomniałem o kimś wspomnieć, prawda? Ach tak, Tony Stark. No przecież! Jeśli baliście się, że Spider-Man: Homecoming zostanie nieoficjalnym Iron Manem 4, to możecie spać spokojnie. Sam Stark w filmie pojawia się dosłownie kilka razy (3-4?) i to też nie na długo. Iron Man istnieje tutaj raczej jako ktoś, kogo obecność odczuwamy przez cały czas. Dzieje się tak ze względu na to, że częściej się o nim mówi, niż pokazuje. Znacznie większą i ważniejszą rolę ma tutaj z kolei ochroniarz Starka – Happy Hogan.
Prócz wymienionych przeze mnie person są jeszcze inne, ale nie wywarły na mnie aż takiego wrażenia, choć muszę przyznać, że całkiem fajnie zaktualizowano tutaj postać Flasha Thompsona, który w tej wersji nie jest napakowanym blondynem-sportowcem, a raczej wygadanym hejterem-cwaniakiem. W sumie się zgadza, bo „bullying” w dzisiejszych czasach faktycznie częstp przypomina coś takiego.
Myślę, że możemy przejść do kwestii audio-wizualnych. Nie spodziewajcie się tutaj kalejdoskopu wybuchów i kosmicznych rozbłysków. Jak pisałem wcześniej – film jest bardzo kameralny. Nie jest to też żaden zarzut z mojej strony, a powiedziałbym nawet, że doliczyłbym to do plusów. W Homecoming takich totalnie „efekciarskich” scen naprawdę nie ma wiele. Brak zewsząd atakujących nas kolorowych światełek, potężnych eksplozji i laserów nadrabia absolutnie fantastyczna choreografia, zastosowana w walkach, a także wszystkie gimnastyczne/akrobatyczne triki, którymi raczy nas Spidey. Jest tutaj wszystko: skoki, salta, flipy, odbicia, huśtanie się na pajęczynach, bieganie po ścianach i wspinaczka oraz kilka innych, bardzo ładnie oddanych rzeczy. To byłoby chyba na tyle, jeśli mówimy o tym, co możemy obejrzeć.
Przejdźmy zatem do tego, co możemy usłyszeć. Za ścieżkę dźwiękową, składającą się z 22 utworów, do nowego dzieła Marvel Studios (i Sony) odpowiada – wcześniej już pracujący przy MCU – Michael Giacchino. Jeśli nie kojarzycie nazwiska, to jest to ten człowiek, który stworzył fenomenalną muzykę do Doctora Strange’a. W przypadku Spider-Man: Homecoming jest równie klimatycznie. Sam motyw przewodni tytułowego bohatera jest niezwykle nastrojowy, ale i bardzo kameralny, jak cały film zresztą (tak, powtarzam się). Każda kompozycja jest inna, ale i podobna zarazem. Ciężko to określić, ale na pewno mogę powiedzieć, że całość szybciutko wpada w ucho i sprzyja szybkiemu zgraniu się z tym, co widzimy w danej chwili na ekranie. Na wyróżnienie zasługuje też kawałek Blitzkrieg Bop zespołu The Ramones, który się w filmie (i to nie raz) pojawia.
Kończąc już chciałbym tylko powiedzieć, że Spider-Man: Homecoming jest dla mnie perfekcyjnym obrazem pod każdym możliwym względem. Peter jest w końcu dzieciakiem ze swoimi problemami. Przez cały seans aplikowana jest też nam potężna dawka humoru. Możliwe, że jest go nawet więcej niż dotychczas, ale inaczej się nie da. Spider-Mana nie da się po prostu zobrazować bez elementów humorystycznych. Nawet sam wątek romantyczny jest maksymalnie stonowany i nie wciska się go widzowi na siłę. Ba, jest on pokazany tak, że faktycznie odpowiada wiekowi bohaterów. Czy jest zatem coś, co bym zmienił? Może i jakieś szczegóły by się znalazły, ale są one tak nieznaczące i mało zauważalne, że praktycznie nieistniejące. Szkoda tylko, że trzeba było na ten film czekać tyle lat. A przecież można było tego uniknąć. No ale jak to mawiają „na naukę nigdy nie jest za późno”.
Nie pozostaje mi już nic innego, jak tylko powiedzieć: idźcie i oglądajcie Spider-Man: Homecoming, bo warto.
Naprawdę warto. To film, który przedstawia Pajączka nowej generacji fanów. Tym, którzy nie znali go tak dobrze jak my, „dinozaury”. 😉
Autor: SQ
PS. Film ma dwie sceny po napisach. Warto więc poczekać do końca seansu!
PPS. Zadaje sobie sprawę z tego, że o czymś pewnie zapomniałem, do czegoś się nie odniosłem lub czegoś nie opisałem, ale było tego tak dużo, że nie sposób zmieścić to w jednym artykule.
Zgadzam się z tobą, film był naprawdę super 🙂