„Venom #1-6” (2018) – Recenzja
Venom #1-6 (2018)
Po raz kolejny było mi dane przeczytać opowieść o jednym z najpopularniejszych kosmicznych bytów, a jednocześnie chyba najzagorzalszym przeciwniku Spider-Mana… Jest to oczywiście nie kto inny, a Venom. Do tej pory uważałam, że do tej pory wiadomo na jego temu już dość sporo i w zasadzie nie byłam pewna czy kolejny komiks może coś dodać do jego historii. Myliłam się… Nie zdawałam sobie sprawy z faktu, że twórca będzie chciał powrócić do korzeni, o których my (czytelnicy) nie mamy pojęcia. Zacznijmy jednak od początku…
Cała fabuła zaczyna się dość beztrosko, imprezka złoczyńców, którzy nagle zeszli w swojej rozmowie na temat czarnego kostiumu, w co dość energicznie włączyła się pewna postać. Ta niestety, prezentuje reszcie całkowicie inny obraz symbionta, ponieważ miała z nim już do czynienia. W całą historię wtrąca się też barman, który na własne oczy widział walkę Venoma z Wolverinem, z której obaj ledwo uszli z życiem. Nagle z ciemności wyłania się czarna dziura, która przybiera kształt dość znanej nam twarzy, (Venoma?) i wciąga kilku złoczyńców w swoją otchłań, oplatając ich długim i obślizgłym językiem. Później zostajemy wrzuceni do pokoju gospodarza Venoma – Eddiego Brocka, który połyka kolejną dawkę tabletek wyciszających. Jednak dostaje wezwanie na miejsce zbrodni i musi przyjąć postać czarnego symbionta, by rozprawić się z przestępczym światem. Siada do aparatu, wykonuje kilka zdjęć i nagle zostaje zaatakowany przez innego symbionta, który informuje go o planie armii amerykańskiej i nieudanym eksperymencie. Do tego wszystkiego dochodzi również (niesamowicie niebezpieczny) niejaki Knull, który chce wykorzystać wszystkie symbionty w ramach swojego niecnego planu. Resztę musicie odkryć sami.
Wielkie brawa dla Donny’ego Catesa (odpowiedzialnego za historię opisywanego tu cyklu), który zafundował prawdziwy powiew świeżości i masę akcji w życie tak ciekawej postaci. Bardzo się cieszę, że nie jest to kolejny odgrzewany kotlet, tylko wciągająca historia, mająca ręce i nogi, do tego odpowiednio wyważona pomiędzy akcją i ekspozycją. Często bywa, że komiksy są bardzo przegadane, lub mają taką ilość akcji, że człowiek nie jest w stanie się skupić na całej fabule. Nie tym razem, tutaj wszystko jest odpowiednio nakreślone i wytłumaczone.
Biorąc pod uwagę część artystyczną, kłaniam się przed Ryanem Stegmanem, JP Mayerem i Frankiem Martinem, których praca nie poszła na marne. Zeszyty wchodzące w skład tej serii są tak pełna kolorów, odpowiedniego przedstawienia akcji za pomocą pięknych i niekarykaturalnych obrazów, że ma się wrażenie, iż komiks żyje własnym życiem, pulsując przy okazji energią. Bardzo miło się go czyta i przede wszystkim ogląda. Każdy drobny szczegół jest idealnie podkreślony. Światło i cienie współgrają odpowiednio ze sobą. Wisienką na torcie są dymki z dialogami/monologami. To jak cudownie zaznaczone są wypowiedzi poszczególnych postaci jest zasługą VC Claytona Cowlesa. Warto również wspomnieć o prześlicznych ilustracjach okładkowych, autorstwa wspomnianych wyżej Ryana Stegmana i Franka Martina. Są one po prostu porywające.
Cykl oczywiście gorąco polecam, szczególnie osobom zainteresowanym postacią Venoma. Na pewno nie będziecie się nudzić.
Autorka: Lynn