KomiksyTeksty

„Venom” (Tom 1) – Recenzja

Venom (Tom 1)
VENOM-ÓW 2-ÓĆH

Seria Venom od Catesa była całkiem fajną opowieścią o symbiontach, skupioną na ukazaniu ich genezy i kosmicznego zagrożenia, jakie stwarzały. Może żadne z niej było arcydzieło, ale czytało się to wszystko fajnie, a opowieść miała rozmach, sporo niezłych pomysłów i potrafiła zagrać na sentymentach. Po jej kontynuacji pisanej głównie przez Ewinga, wspieranego początkowo przez Rama V, nie oczekiwałem wiele. Nie zliczę ile razy Ewing mnie zawiódł tandetą (Avengers, przy których pracował to była infantylna, bezmyślna papka, „Znajdujemy ich, gdy już są martwi” okazało się przeintelektualizowaną, skrajnie prostą wydmuszką, a Strażników Galaktyki, choć lubię, musiałem odpuścić po pierwszym wtórnym, przeładowanym kiepskimi pomysłami wysilonym tomie), a Ram V w komiksach, które czytałem, albo robił strasznie przeciętne, albo niezłe, ale niepasujące do bohatera czy serii. I co wyszło tym razem? A no całkiem niezła rzecz, nic, co by mnie zwaliło z nóg, komiks na poziomie wydanego równocześnie z nim Amazing Spider-Mana Wellsa, ale przeczytać można.

Po ostatnich wydarzeniach można powiedzieć, że jest dwóch Venomów – Dylan i Eddie, który został Królem w Czerni, nowym przywódcą symbiontów. Gdy Eddie działa w kosmosie, starając się ponaprawiać to i owo po ostatniej masakrze i wciąż natykając się na kolejne zagrożenia, Dylan, bez ojca, na Ziemi stara się wieść normalne życie, chodzić do szkoły etc., ale zmaga się z samotnością, agresją i byciem Venomem także, przez co pakuje się w kolejne kłopoty. Gdy jego ojciec wpada jednak na trop nowego zagrożenia, Dylan też znajdzie się w niebezpieczeństwie, a Eddie będzie musiał wrócić na Ziemię i zawalczyć o wszystko. Nowy wróg bowiem wydaje się kimś jeszcze potężniejszym niż Knull, kimś, na kogo Król w Czerni nie ma najmniejszego wpływu – i kimś, kto najwyraźniej pochodzi z przyszłości… A tu jeszcze na scenie pojawia się pewna armia, a także kolejne postacie, które mogą wywrócić wszystko do góry nogami…

Mam wrażenie, że Ewing wciąż siedzi w klimatach, jakie zaserwował nam w Nieśmiertelnym Hulku i swoich kosmicznych seriach i to stara się tu odtworzyć. Wychodzi mu to nieźle, jednak to już nie to samo, co „Hulk”. Dorzuca do tego estetykę rodem z Avengers Hickmana, widoczną szczególnie w designie pewnych postaci, ale nie do końca się to w tym wypadku sprawdza. Czytając ten album miałem podobne wrażenie, jak w trakcie czytania parę lat temu Dr. Strange’a Aarona – niby fajne, ale widać, że autor znów powiela pomysł wcześniej wykorzystany (tam Aaron kopiował własnego Thora), tyle, że już bez tego polotu. W Venomie jednak mamy coś jeszcze – mam wrażenie, że Ewing chciał tu też odtworzyć nieco klimaty Strażników Galaktyki Bendisa z czasów, gdy w ekipie był Venom, tam jednak jakoś lepiej się to czytało.

Ale i ten podwójny album o Venomie czyta się dobrze, chociaż pomysł, że to Dylan nosi symbionta jest dla mnie nietrafiony (acz jeszcze to nie takie dno, jak to, co dziej się w Marvelu ostatnio – uwaga, spoiler – czyli że Venomem jest MJ – tak, na ten genialny inaczej pomysł wpadł nie kto inny, jak Ewing i jakoś mnie to nie dziwi). Szybka akcja i sporo wątków dają radę, trochę obyczajowej podbudowy wypada nieźle, chociaż temat jest ujęty bardzo powierzchownie i nie tworzy pogłębionego rysu psychologicznego postaci, a szkoda, bo można było na tym coś zbudować. Jest za to akcja, kosmos, znane i sprawdzone motywy i, niestety, znów to podbijanie stawki, że kolejny jeszcze potężniejszy wróg już się czai za zakrętem, chociaż dopiero pokonano ostatecznego mega-super-turbo-ostatecznego wroga, któremu nikt i nic równać się nie mogło. Niby standard, ale tu wprowadzony zbyt szybko i nachalnie, jakby na siłę. I ja wiem, że gdyby nie ten kolejny przeciwnik, seria musiałaby przypominać to, co działo się z Fantastyczną Czwórką po Tajnych Wojnach (Hickmana), ale… Właśnie, po co w takim razie iść w te kosmiczne klimaty? Czemu nie skupić się np. na boskości Eddiego i tego, jak nie jest na nią gotowy, jak się miota, mając możliwości naprawy wszystkiego, a nie potrafiąc tego zrobić? Gdybać można by długo, scenarzyści poszli po najmniejszej linii oporu, sięgając po to, co bezpieczne i sprawdzone. Ważne, że nie zwalili tego tak bardzo, jak się obawiałem.

Za to nie zawodzą rysunki. Brian Hitch zawsze fajnie robi, dba o detale, nie żałuje realizmu i klimatu. Wiadomo, to nie artysta, a rzemieślnik, ale z takich, których się lubi i ceni. Fajnie też, ze Egmont nie wydał tego jako dwóch tomów, bo jednak dzięki temu wychodzi nieco taniej, a jednak nie jest to historia warta przepłacania. I to w zasadzie wszystko. Niezły, ale nie robiący wielkiego wrażenia album. Prosty, niewykorzystujący potencjału (kwestie czasowe mogły zostać potraktowane lepiej i ciekawiej), ale też i niemarnujący go całkowicie. Po prostu bezpieczna, zachowawcza robota, którą można przeczytać, jeśli jednak nie jesteście fanami postaci, śmiało możecie odpuścić. Klasyka Micheliniego chociażby wciąż pozostaje o niebo ciekawsza i lepsza.


Autor: WKP


Egzemplarz recenzencki otrzymaliśmy dzięki uprzejmości Egmont Polska. Jeśli recenzja przekonała Was do zakupu – opisywany tom/serię możecie nabyć tutaj.

Subskrybuj
Powiadom o
guest
0 Komentarze
najstarszy
najnowszy oceniany
Inline Feedbacks
Zobacz wszystkie komentarze
0
Podziel się z nami swoim komentarzem.x