„Man-Thing #1-5” (2017) – Recenzja
Man-Thing #1-5 (2017)
Potwór z bagien
Na początku muszę zaznaczyć, że już od dziecka jestem fanką R.L. Stine’a. Niestety, nie miałam dostępu do serii jego książek z serii Gęsia skórka, ale dawnymi czasy serial oparty na tych książkach był emitowany w polskiej telewizji. Bardzo ucieszyła mnie więc wieść o tym, że autor ten będzie miał swój własny wkład w powstawanie obrazkowych historii Marvela. Oprócz tego, że jestem maniaczką komiksów, uwielbiam także horrory. Takie właśnie połączenie, w dodatku przy udziale bardzo kreatywnego pisarza, odświeżyło moim zdaniem sylwetkę bardzo niedocenianej postaci – Man-Thinga. Zacznijmy więc od początku.
Główną postacią całej mini-serii jest niejaki Ted Sallis, naukowiec, który tworzy dla wojska specjalne serum o nie do końca sprawdzonym działaniu, wiedząc, że nie może ono wpaść w niepowołane ręce. Pewnego dnia do chatki na bagnach, gdzie główny bohater przebywa ze swoją piękną dziewczyną, wpadają bandyci. Już z pierwszych słów wynika, że nie jest to zwykły napad, gdyż życzą oni sobie formuły stworzonej przez doktorka. Okazuje się, że Ellen, ciemnowłosa piękność, dotrzymująca mu towarzystwa, jest z nimi w zmowie.
Na szczęście lub też nie, Tedowi udaje się uciec z domku i dostać do samochodu. Złoczyńcy ruszają w ślad za nim. Gdy bohater nie ma już w zasadzie żadnych szans, zdaje sobie sprawę, że jedynym wyjściem jest przetestowanie serum na samym sobie, bo tak czy siak – i tak nie przeżyje. Nie mając nic do stracenia, naukowiec aplikuje sobie specyfik swojego autorstwa i… nieoczekiwanie zamienia się w bagiennego potwora – Man-Thinga, który na powrót chce stać się człowiekiem.
Akcja komiksu rozpoczyna się, gdy potwór znajduje się na planie filmu, którego głównym bohaterem ma być właśnie on sam – Man-Thing. Niestety, nic nie idzie po myśli Teda i zostaje on zwolniony ze studia. Odchodzi z kwitkiem i błąka się po Hollywood, obrzucany wyzwiskami przez przechodniów, dla których jest odrażający. W pewnym momencie spotyka sobowtóra, z którym zaczyna się pojedynkować. Po przegranej walce z kreaturą, Man-Thing wraca tam skąd przybył, by odkryć, że coś złego zaczyna się dziać na bagnie.
Krokodyle zaczynają walczyć ze sobą bez powodu. Grupa maleńkich komarów porywa dziecko z łodzi w trakcie wypadu pewnej rodziny na podmokłe tereny. Lasy mangrowe łapią ryby w swoje korzenie, pozbawiając je życia. Z kolei ptaki zaczynają eksplodować… ot tak. Ted dochodzi do wniosku, że równowaga na bagnach została zachwiana i w związku z tym pora udać się do niejakiego Oldfathera – osoby, która jest odpowiedzialna za utrzymanie porządku na tychże terenach (i nie tylko). Po dość wymagającej wyprawie, która oscyluje także w bliskie spotkania z zombie, „bagniak” odkrywa, że Oldfather został porwany. Z tego też powodu, Man-Thing musi w pojedynkę przejść przez bramę do krzyżujących się ze sobą wymiarów i odnaleźć go w którymś z nich. Jak potoczy się ta przygoda? Przeczytajcie! Obiecuje Wam, że się nie wynudzicie!
Jeśli chodzi o warstwę fabularną, za którą odpowiada wspomniany na początku R.L. Stine, jestem więcej niż zadowolona. To jedna z nielicznych serii Marvela, która mnie w ostatnim czasie zaskoczyła, a i zaciekawiła. Genialnie poprowadzona akcja, ciekawe pomysły i całkiem fajny finał. Niczego więcej mi nie potrzeba. Tempo akcji również zostało rozplanowane tu po mistrzowsku. Nie ma tu momentów, w których opowieść dłużyłaby się lub leciała na złamanie karku, jedynie po to, aby z czymś zdążyć i jeszcze coś wcisnąć. Zdecydowanie zasługuje to na pochwałę, ponieważ czasami i w niektórych seriach pewne wątki wydają się być ciągnięte w nieskończoność. Często powoduje to, że czytelnik czuje się zwyczajnie zmęczony. Jeśli zaś wszystko rozgrywa się za szybko, odbiorca nie jest w stanie nadążyć i czuje się zagubiony. W takim układzie – chylę czoła przed pomysłami Stine’a.
Co więcej, na końcu każdego zeszytu (jest ich tylko pięć) możemy zapoznać się z krótką historyjką z gatunku horroru, niespowinowaconą z główną historią. Wszystkie związane są za to z serią Chamber of Chills (tego samego autora). Zazwyczaj takie mini-opowiadanie zajmuje 5-6 stron, ale naprawdę warto je przeczytać. Każde z nich świetnie funkcjonuje jako taki mały odświeżacz.
Co do warstwy artystycznej – bardzo ładnie komponuje się ona z fabułą. Komiks jest kolorowy, jak na całkiem inną tematykę i atmosferę, a przy tym przykuwa uwagę. Kreska jest pięknie i dynamiczna. Uwielbiam nagromadzenie detali oraz ostrość postaci, a także miejsc przedstawionych na kartach każdego numeru. Dla mnie to wszystko tworzy prawdziwie harmonijną całość. Najważniejsze postaci są wyostrzone. Inaczej przedstawiono tu drugi plan, stanowiący często tło wydarzeń. Jest on delikatnie zatarty. Zabieg ten pozwala skupić nasza uwagę na tym, co mamy bezpośrednio przed sobą, czyli na pierwszym planie.
Podsumowując, cykl Man-Thing jest ekstremalnie ciekawy. Przyznaję, zanim się z nim zapoznałam, patrzyłam na niego trochę przez palce. Może dlatego, że nigdy nie byłam jakąś specjalną fanką tej kreaturki. Koniec końców, przełamałam się, a to wszystko dzięki autorowi scenariusza. Uważam, że był to strzał w dziesiątkę. Serię polecam wszystkim, ale to wszystkim, czytelnikom, którzy lubią nutkę horroru w komiksach lub znają R.L. Stine’a. Nie zawiedziecie się (przynajmniej według moich standardów)!
Autorka: Lynn
dzięki, komiksów chyba nie będę czytał ale film obejrzę