„Shang-Chi and The Legend of the Ten Rings” (2021) – Recenzja
Shang-Chi and The Legend of the Ten Rings (2021)
Film o Shang-Chi zdecydowanie nie był jednym z tych projektów Marvela, którym ekscytowałam się już od momentu ogłoszenia, że powstaje. Kino azjatyckie nigdy nie należało do moich ulubionych i choć w dzieciństwie widziałam sporo produkcji wpisujących się w gatunek kina kopanego, to będąc już bardziej świadomym widzem, raczej po tego typu produkcje nie sięgałam. Dodatkowo, ten komiksowy bohater był mi zupełnie nieznany. Podchodziłam jednak do tej produkcji z otwartą głową i im bliżej premiery, tym bardziej czekałam aż w końcu go zobaczę, na co wpłynęła głównie aktywność Simu Liu, odtwórcy tytułowej roli, w mediach społecznościowych (polecam sprawdzić, to bardzo sympatyczny gość).
Poza tym, każdą próbę eksplorowania przez Marvela obszarów kulturowych innych niż tylko USA przyjmuję z otwartymi ramionami, nawet jeśli na co dzień nie mam z nimi większego kontaktu. Raczej nie liczyłam na to, że Shang-Chi i legenda dziesięciu pierścieni mogłaby stać się fenomenem kulturowym na miarę Black Panthera, ale, szczerze mówiąc, po seansie dostrzegam pewne podobieństwa między tymi filmami. I to super, bo Black Panthera wspominam bardzo dobrze.
Przejdźmy jednak do samego filmu. Poznajemy w nim Shang-Chi, młodego mężczyznę, który w wieku nastoletnim przeniósł się z Chin do Stanów Zjednoczonych. Jego sytuacja życiowa nie jest zbytnio ustabilizowana – chłopak mieszka sam w niewielkiej kawalerce, pracuje jako parkingowy w hotelu, a właściwie jedyną bliską mu osobą jest jego przyjaciółka Katy, która również wciąż poszukuje swojego miejsca w świecie i życiowej drogi. Z czasem jednak okazuje się, że Shang-Chi ma rodzinę, od której postanowił się odciąć. Powodem takiego obrotu spraw był jego ojciec, Wenwu, czyli prawdziwy szef organizacji Dziesięć Pierścieni, pod którego podszywał się Trevor Slattery znany z serii filmów o Iron Manie. Teraz, po latach, Wenwu postanawia odnaleźć swojego syna i córkę, Xialing, by ci pomogli mu w osiągnięciu jego celu.
No właśnie, Wenwu. Początkowo obawiałam się, że może być on kolejnym z tych złoczyńców, których jedynym celem jest po prostu zdobycie jeszcze większej potęgi. Bardzo się jednak myliłam. Postać grana przez Tony’ego Leunga to zdecydowanie jeden z najjaśniejszych punktów tej produkcji – bohater nie tylko świetnie zagrany przez wybitnego aktora, ale też bardzo dobrze napisany. Ostatecznie jego motywacja okazuje się być bowiem znacznie głębsza niż zakładałam. Bohater jest wielowymiarowy, a jego historia jest w stanie naprawdę wzruszyć. Zapewne nie będę w mojej opinii odosobniona, jeśli powiem, że to jeden z lepszych czarnych charakterów w całym Marvel Cinematic Universe, bo to postać przede wszystkim, i to wbrew pozorom, bardzo ludzka.
Ogólnie można stwierdzić, że ten film stoi bohaterami. Shang-Chi to gość, którego naprawdę łatwo jest polubić i myślę, że wiele osób będzie w stanie się z nim utożsamić. Choć ciąży na nim ogromny ciężar dziedzictwa, to jednocześnie prywatnie jest on jednym z najbardziej przyziemnych bohaterów w uniwersum Marvela – nie posiada supermocy, nie jest bogaty, nie ma wysokiej pozycji społecznej i ustabilizowanej kariery zawodowej. To po prostu facet, z którym chętnie wyszłoby się na kawę lub karaoke. No i może na siłownię, bo faktycznie jego sprawność fizyczna jest imponująca, ale nadal jest wyłącznie wynikiem intensywnych treningów, a nie kosmicznego promieniowania, magicznego serum czy kontaktu z czymś radioaktywnym.
Równie sympatycznie wypada postać Katy, w którą wciela się Awkwafina. Jej przyjaźń z Shang-Chi to naprawdę przyjemna do obserwowania relacja, której bardzo chętnie zobaczyłabym na ekranie więcej, bo to bardzo zgrany i zabawny duet bohaterów, którzy, gdyby musieli, skoczyliby za sobą w ogień.
Dodatkowo, w bardzo ciekawy sposób twórcom udało się zaprezentować na przykładzie tej dwójki, jak różne mogą być doświadczenia osób pochodzenia azjatyckiego w Stanach. Zarówno Shang-Chi, jak i Katy są pochodzenia chińskiego. Ich droga znacznie się jednak różni – Shang-Chi jest bowiem migrantem, a Katy urodziła się w USA, tam się wychowała, przez co jej głównym źródłem kontaktu z chińską kulturą są starsi członkowie jej rodziny, bo ona sama nigdy w Chinach nie była i choć rozumie język, to nie potrafi w nim mówić. Ponadto, twórcy poruszyli także temat często podnoszony przez osoby pochodzące z Dalekiego Wschodu – ogromne wymagania, które rodzice nakładają na swoje dzieci i fakt, jak trudne bywa usatysfakcjonowanie ich. W filmie widać to zarówno w krótkiej scenie rozmowy z mamą i babcią Katy, jak i właściwie w całej relacji Wenwu z jego dziećmi, która dodatkowo uwypukla także tendencję do faworyzowania i jednoczesnego nakładania większej presji na męskich potomków.
Pytaniem, które jednak najczęściej spędzało sen z powiek fanom czekającym na film o Shang-Chi jest jedno: czy sceny walk wypadają dobrze? I moja odpowiedź brzmi: tak. Wiedząc, jak Marvel ma w zwyczaju kręcić i montować swoje sceny walk, trochę się tego obawiałam, bo, nie ma co ukrywać, od początku wiedzieliśmy, że walki wręcz będą w tej produkcji ogromnie istotne. Liczyłam więc na to, że wreszcie dostaniemy ujęcia nie tylko ze świetną choreografią, lecz także z dłuższymi ujęciami, których w MCU jest jak na lekarstwo. Na szczęście w obsadzie tego filmu jest mnóstwo utalentowanych aktorów, którzy znają się na rzeczy, potrafią się bić i to widać. Tony Leung czy Michelle Yeoh to oczywiście klasa sama w sobie i aktorzy, którzy w swojej karierze niejednokrotnie wykazywali się swoimi umiejętnościami w walkach. Równie dobrze wypada także Simu Liu, który swego czasu pracował jako filmowy kaskader, a poziomem nie odstają także aktorki Fala Chen i Meng’er Zhang, dla których ten film był debiutem w amerykańskiej pełnometrażowej produkcji. Dzięki umiejętnościom i świetnemu przygotowaniu aktorów twórcy mogli sobie pozwolić na nakręcenie naprawdę imponujących scen starć, bez dużej ilości cięć, które ukrywałyby niedociągnięcia lub konieczność pojawienia się dublera.
Same choreografie walk również zasługują na uznanie, ponieważ ciekawie łączą w sobie typowo siłowe bitki z masą kopnięć z elementami mistycznymi. Idealnie widać to w pierwszej scenie walki w filmie, która nie pojawiła się w zwiastunach i która zdecydowanie najbardziej mnie zachwyciła.
Dużo do klimatu filmu dodaje też soundtrack, który choć przez większą część filmu raczej nie wybijał się dla mnie zbyt mocno i po prostu leciał w tle i ładnie komponował się z obrazkami, zbytnio jednocześnie nie przeszkadzając, w samej końcówce faktycznie mnie zachwycił. Motywy muzyczne, które zapewne pozostaną z Shang-Chi na dłużej, wypadają naprawdę świetnie.
Dobra, ale czy ten film ma jakieś wady? Zdecydowanie. Im dalej w las, tym historia staje się coraz bardziej odjechana i rozbuchana. I to samo w sobie nie jest niczym złym. Marvel już zdążył przyzwyczaić nas do tego, że wielka rozróba w finale po prostu musi być i tyle. Problem w tym, że, niestety, te bombastyczne zakończenia często wiążą się też z ogromem CGI, które bywa wątpliwej jakości. Tu jest podobnie. W finałowej sekwencji ilość efektów specjalnych może okazać się przytłaczająca, a coraz bardziej mroczne i szare tło w tej części filmu jeszcze bardziej ten efekt pogłębia.
Na całe szczęście całość broni się pod względem fabularnym, a historie nowych bohaterów będę z chęcią śledzić w kolejnych produkcjach, w których się pojawią. Mam jednak nadzieję, że w przyszłości Marvel Studios choć trochę ograniczy to cyfrowe szaleństwo w końcówkach, bo to, niestety, ten element, którego odczuwam już przesyt. Może w zapowiadających się bardziej kameralnie Eternals to się uda? Oby. A zanim się tego dowiemy, lećcie do kina na seans Shang-Chi i legenda dziesięciu pierścieni. Warto.
Autorka: Dee Dee
Shang- Chi miałem zdecydowanie na niego pójść. Pani recenzja jeszcze bardziej mnie utwierdziła w słuszności tego działania.
Miłego seansu! 🙂