„Thunderbolts*” (2025) – Recenzja
Thunderbolts* (2025)
Kto jeszcze rok temu, pomyślałby, że właśnie film o drugoplanowych przegrywach, którzy zostali przypisani do roli czarnych charakterów, i będących dotychczas mniej bądź bardziej, dodatkiem do historii innych superbohaterów stanie się medialną trampoliną na dnie dołka, w którym MCU według wielu znajduje się od pewnego czasu – niech pierwszy rzuci kamieniem.
Czy sama miałam jakieś wielkie oczekiwania co do Thunderbolts* (tym bardziej, po informacji, że Zemo nie znajdzie się w składzie)? Nie. Czy całkowicie zmieniłam zdanie po obejrzeniu pierwszego zwiastuna (a tym bardziej, po wyjściu tego w stylu studia A24)? T-A-K. Oczywiście, w filmie nie brakuje tego typowego Marvelowskiego humoru, który działa jak należy, ale dostajemy również porządną dawkę, tego czego nikt by się nie spodziewał – ciężkich tematów – nieobecnych (w aż tak angażującej skali) do tej pory w MCU. Emocjonalnie Thunderbolts* znajduje się obok Guardians of the Galaxy Vol. 3. Natomiast pod względem akcji, balansuje gdzieś w okolicach Captain America: The Winter Soldier. Film ten zawiera wszystko, co najlepsze w pierwszej części Guardians of the Galaxy oraz Black Widow. Jest to kino, z którego Taika Waititi powinien brać przykład, by ponownie nauczyć się balansu pomiędzy powagą a żartem – by nie powtórzyć tego braku smaku i wyczucia, jak w Thor: Love and Thunder. Najnowsza produkcja Jake’a Schreiera posiada doskonale wyważony ton, w którym płynnie balansuje pomiędzy klasycznym blockbusterem – a trafiającym w sam emocjonalny środek i przekręcając ostrze – widowisku o traumie, depresji, drugiej szansie i pożerającej od środka pustce. Biorąc na warsztat zgraję outsiderów, czy jak kto woli – antybohaterów, na szczęście nie próbuje być Marvelowską odpowiedzią na The Suicide Squad, a w zamian znajduje swoją własną unikalną tożsamość. Jednakże czy ostatecznie jest to film bardziej poruszający, niż zabawny czy efekciarski? Zapraszam do lektury.
UWAGA NA CZERWONE JAK LIMUZYNA RED GUARDIANA SPOILERY. JEŚLI NIE CHCESZ POCZUĆ NEGATYWNYCH EMOCJI – ZALECAM NIE WCHODZIĆ.
Każda minuta była angażująca. Dla kogoś ten film mógłby się wydawać „zbyt przegadany”, ze zbyt małą ilością akcji, bo „nie przychodzi na film superbohaterski dla ciągłego gadania”. Jasne, ten film nie leci na ciągłej nawalance, i ma sporo dialogów, ekspozycji i takich spokojniejszych momentów, ale to właśnie w tych scenach widz czuje, że twórcy poświęcili dużo czasu na zastanowienie się i postaranie się, aby bohaterowie byli wielowymiarowi. Osobiście jestem ogromną fanką wątków psychologicznych, analiz postaci i ich powodów, dlaczego ktoś jest taki, a nie inny, ponieważ nie bez powodu się mówi, że villains are not born – they are made. I tutaj to wszystko widać. To jaki ogrom serducha i emocji włożono w przedstawienie postaci, zarysowanie relacji i wzajemnego zrozumienia między nimi, jednocześnie biorąc pod uwagę fakt, jak mało zróżnicowana pod względem umiejętności jest ta ekipa – każdy jest świadom. Dlatego dochodzi do ciekawych scen.
Relacje między członkami ekipy są autentyczne, bazujące na mocnej nici porozumienia. Bo tu wszyscy są skrzywdzeni, przegrani, a w swoim byciu antybohaterami, nie byli przerysowani, a raczej tragiczni i godni współczucia. Jakby ktoś w 2021 podczas seansu The Falcon and The Winter Soldier, powiedział mi, że znajdę w sobie nić zrozumienia w stronę Johna Walkera/U.S. Agent – kazałabym mu się puknąć w głowę. A tu proszę. Co tylko ponownie dowodzi dobrej gry aktorskiej Wyatta Russella. Każdy z nich jest inny, ma inne doświadczenia, wnosi coś osobistego do tych popapranych relacji. Wspomniany Walker, w końcu dostaje szansę ukazania widowni i innym członkom drużyny, swoich umiejętności planowania czy doświadczenia z wojska. Ava jest takim kołem ratunkowym – gdzie nikt nie może, tam Ghost pośle. Chociaż osobiście uważam, że trochę o niej zapomniano, bo jednak nie widzieliśmy jej kilka dobrych paru lat i nawet nie mieliśmy, jak się dowiedzieć o jej powiązaniach z Val czy jak ostatecznie potoczyły jej się losy w związku ze sceną po napisach w Ant-Man and The Wasp i czy w ogóle była pstryknięta przez Thanosa. Na szczęście nie jest to takie dotkliwe, ale szkoda. Mimo wszystko liczę na dalsze rozwinięcie postaci granej przez Hannahę John-Kamen w następnych Avengers. Red Guardian jest takim coachem, motywatorem czy serduchem całej ekipy, jednocześnie balansując pomiędzy byciem comic relief a wyrozumiałym wujkiem dobra rada z sercem na dłoni, w celu bycia lepszym i wspierającym ojcem dla Yeleny. Ponownie – tam, gdzie trzeba, David Harbour serwuje śmieszki, a gdy potrzeba powagę i współczucie. Wcześniej bym powiedziała, że Sebastian Stan jest trochę na doczepkę w tym filmie, ledwo wykorzystując jego wątek bycia senatorem, ale dopiero przy drugim seansie zdałam sobie sprawę, że jego rola jest skrojona pod fabułę, a nie na odwrót – i to nie jest nic złego. Nie starano się na siłę wyrzucić na front najbardziej rozpoznawalnej postaci, zamiast tego pozwalając Bucky’emu znaleźć własną ścieżkę do Thunderbolts*, której metą okazało się być coś w rodzaju głosu rozsądku, kompasem moralnym i przewodnikiem duchowym, na ścieżce do bycia kimś więcej niż przegrywami – dając im wszystkim drugą szansę, bo sam wie jak to jest. Geraldine Viswanathan jako Mel, jest bardzo przyjemnym dodatkiem do obsady, a jej specyficzna chemia z Julią Louis-Dreyfus jest znakomita. Osobiście liczę na sprawdzenie się teorii fanowskich co do przyszłości postaci Mel jako Songbird. Natomiast sama postać Val w tym filmie mnie zaskoczyła, ponieważ nie spodziewałam się takiego obrotu spraw i trajektorii dla tej postaci. Spowodowało to, że jestem zaintrygowana dalszymi losami tej postaci, a sama gra aktorska Louis-Dreyfus jest samą przyjemnością dla oczu.
Jednakże nie ma co zaprzeczać, że pierwsze skrzypce w tej produkcji gra Yelena, która najbardziej niesie ten film na swoich barkach – aktorsko jak i dramaturgicznie. Nie będę wyolbrzymiać, mówiąc, że jeśli ktoś w przynajmniej dwóch scenach był w stanie utożsamić się ze słowami i mimiką przekazywanymi przez Florence Pugh – uderzyła go fala płaczu albo ulgi, zmieszana z uczuciem bycia zrozumianym i widzianym. W tej dynamice poza Yeleną drugą najlepszą rzeczą, jaka spotkała ten film jest Sentry. Ta postać poprowadzona jest w sposób nieoczywisty, a Void zrobił na mnie ogromne wrażenie. Lewis Pullman jako chodząca atomówka tysiąca słońc jest świetny i cudownie wypada zarówno jako niezręczny Bob, jak i przerażający Void pochłaniający Nowy Jork. A Pugh i Pullman są wspaniałym ekranowym duetem. Tak samo jak scena, w której Yelena próbuje wydostać Boba z „pokoju”, a on jej mówi Death doesn’t exist here. You’re only going to feel more pain. – każdy, kto zmagał bądź nadal zmaga się z depresją myślę, że rezonuje z tymi słowami (nawet za bardzo).
Thunderbolts* to film o depresji, traumie zakorzenionej w dzieciństwie oraz próbie konfrontacji z nią. Ma on wspaniały morał poruszający problem radzenia sobie z własnymi demonami z przeszłości. Jest to wręcz bardzo dorosłe i nielekceważące podejście do traumy naszej ekipy antybohaterów. Nie są one sprowadzone do pustej eksploatacji, a pozostają potraktowane z odpowiednią wrażliwością. Niektórzy mogliby uznać, że zakończenie filmu opiera się na dość ogranym schemacie „siły przyjaźni” pokonującej „wielkie zło”. Ale to mocne uproszczenie – bo tak naprawdę żadnego klasycznego zła tu nie ma. Sentry i pozostali bohaterowie nie walczą z zewnętrznym przeciwnikiem, a raczej ze wspomnianą własną przeszłością i demonami we własnej głowie. Przez cały film skrupulatnie budowana jest relacja pomiędzy postaciami, ta nić wzajemnego porozumienia, a szczególną więź mają Yelena i Bob. To właśnie dzięki niej to, co obserwujemy w końcowym akcie, nie tylko ma sens, ale i emocjonalną głębię. Każdy z bohaterów nosi w sobie jakiś cień, a Bob po raz pierwszy czuje, że nie musi nosić swojego samotnie. I to on sam, tylko albo aż, przy ich wsparciu „pokonuje” Voida – ale nie ma to nic wspólnego z jakąś magiczną „mocą przyjaźni”. Jeśli ktoś chce zobaczyć taki motyw, to polecam seans „My Little Pony”. Co więcej, Void to byt, którego nie da się pokonać żadną boską bronią czy artefaktami pokroju Kamieni Nieskończoności, by tu nie pomogły tak, jak pomaga to zrozumienie czym jest dosłowna i metaforyczna pustka. W komiksach również to sam Sentry staje się jedynym, który może stawić czoła swojej mrocznej stronie – zresztą jego moce nigdy nie zostały jednoznacznie określone, jakie i czy jeśli jakieś w ogóle, limity posiada Sentry. Właśnie z tego powodu, ta grupa przegrywów, których los doświadczył i którzy niosą własne rany – znajduje z Bobem wspólny język. Każdy z nich nosi w sobie swoją własną większą lub mniejszą, pustkę, przed którą ucieka – w pracę, w żarty, w maski udawanego luzu. I film świetnie to pokazuje. Dlatego paradoksalnie to właśnie ta grupa styranych przez życie, wcale nie krystalicznie czystych bohaterów mogła dotrzeć do Boba i dlatego finał działa tak mocno.
Pomyśleć, że do tego co Marvel już robi bardzo dobrze – choreografie scen walki (scena w skarbcu, coś pięknego), trzymające w napięciu czy epickie sceny akcji (przykład A: Bucky na motorze), ścieżki dźwiękowe (swoją drogą, jeśli nie znacie to bardzo polecam się zaznajomić z twórczością Son Lux, albo chociaż ścieżką dźwiękową do Everything Everywhere All At Once bądź ponowne przesłuchać w domowym zaciszu muzyki z Thunderbolts*) czy ten ich specyficzny humor – wystarczyło dodać spójnie poprowadzoną historię, kilka nietypowych rozwiązań fabularnych, aktorów, którzy dostają do odegrania bohaterów z prawdziwą głębią oraz z celami wykraczającymi poza „jesteśmy bohaterami i ratujemy świat” – ale mającymi własne motywacje i konflikty. I nagle okazuje się, że Marvel znowu – według opinii publicznej, wraca cały w blasku chwały, pierwszy raz od wielu lat.
Moim skromnym zdaniem Thunderbolts* to nie tylko jeden z mocniejszych projektów w filmografii Marvela/MCU (u mnie na pewno trafia do top 10) – to również znakomita produkcja komiksowa, która broni się jako samodzielny, solidny film. Mam poczucie, że to opowieść, która dzięki uniwersalnym emocjom i naturalnie napisanym postaciom trafi także do widzów spoza kręgu fanów kina superbohaterskiego. Najzwyczajniej w świecie jest to solidne kino akcji, z zaskakującą dozą emocjonalnej głębi i ogromną ilością serducha ze strony twórców. To super rozrywka, dobrze zrobiony film, który traktuje siebie i widzów poważnie. Z czystym sumieniem, tym którzy jeszcze nie widzieli – polecam. Ta zbieranina postrzeleńców kompletnie i całkowicie mnie kupiła. Mam nadzieję, że w wasze łaski im też uda się wkupić, a jak nie – to też okay – najwyżej Bob was przekona poprzez pozmywanie waszych naczyń.
Autorka: WNS