FilmyTeksty

„Captain America: Brave New World” (2025) – Recenzja

Captain America: Brave New World (2025)

Nie ukrywam, nie oczekiwałam niczego konkretnego od premiery Captain America: Brave New World (czy jak ktoś woli Nowy Wspaniały Świat), lecz nie dlatego, że uważałam film za zbędny czy postać Sama Wilsona za niegodną tarczy Kapa. Wręcz przeciwnie, jestem jedną z tych osób, które serial The Falcon & The Winter Soldier uważały za udany, ponieważ po ciągłych kosmicznych stawkach większych niż życie, brakowało mi tego „przyziemnego” pierwiastka superbohaterskiego w Marvelu. A właśnie to od pierwszego zwiastuna obiecywał nam Brave New World – przyziemne problemy w stylu Captain America: The Winter Soldier. Jednakże z uwagi na trudności, dokrętki czy zmiany scenariuszowe, jakie na swojej drodze napotkał ten film, po pewnym czasie przestałam zwracać uwagę na coraz to nowe doniesienia za oceanu, godząc się z myślą, że dostaniemy kota w worku. A raczej Red Hulka w jakże również czerwonym walentynkowym worku. Czy moim zdaniem nowy Kap wrócił z tarczą czy na tarczy? Zapraszam do lektury.

Captain America: Brave New World

UWAGA NA CZERWONE JAK SKÓRA HULKA SPOILERY. JEŚLI NIE CHCESZ SIĘ ROZGNIEWAĆ – ZALECAM NIE WCHODZIĆ.

Przyznam, że podczas seansu w pełni pochłonięta wydarzeniami ukazanymi na ekranie, totalnie zapomniałam o wcześniej wspomnianych dokrętkach czy zmianach w scenariuszu. Tak jak wielu osobom, z tego powodu ten film w odbiorze wydał się chaotyczny, moim zdaniem zważając na ilość kłód rzucanych mu pod nogi, strikte pod kątem fabuły – ten film daje radę, a wręcz jestem w szoku – biorąc pod uwagę wszystkie okoliczności – jak spójna i logiczna jest ta historia. Niestety co oberwało w tej walce to dwie postaci – Sidewinder oraz surprise surpirse – sam tytułowy Kapitan Ameryka Sama Wilsona.

Captain America: Brave New World

Nawet nie będę ukrywać, że w trakcie oglądania, kompletnie zapomniałam o tym, jak większą i znaczącą rolę w początkowych planach miało pełnić Serpent Society. Z tej wycinanki, widowni pozostało nic tylko cieszyć oko znakomitym Gincarlo Esposito. Czy jest to niewykorzystany potencjał? Zdecydowanie. Mamy tutaj kropka w kropkę do czynienia z syndromem Christiana Bale’a w Thor: Love and Thunder. Znakomity aktor i interesująca postać, których ograniczyła biurokracja w Hollywood. Nieironicznie mam cichą nadzieję, że postać grana przez Esposito jeszcze powróci i będzie mógł się wykazać.

Natomiast problem dotyczący postaci granej przez Anthony’ego Mackie, ujrzałam dopiero po opuszczeniu kina. Niewykluczone, że jestem jedną z nielicznych osób, które zahipnotyzowało to jak został poprowadzony wątek Thaddeusa Rossa – naprawdę, te 15 lat temu podczas seansu The Incredible Hulk, ani na przestrzeni lat, nie sądziłam, że kiedykolwiek będę w stanie współczuć postaci szczycącego się dość problematyczną reputacją Generała „Thunderbolta” Rossa. Ostatni raz taką głębię postaci odczułam przy Baronie Zemo. Czy jest to zasługa scenariusza, czy wybitnego Harrisona Forda? I to i to. Jednakże właśnie ta kreacja i jej poprowadzenie, można rzec, zaślepiła mój osąd, gdyż właśnie dopiero po seansie zaczęłam dostrzegać, to co uważa najwyraźniej większość internetu – Captain America: Brave New World jest nieoficjalnym sequelem wspomnianego The Incredible Hulk, a postać Kapitana w niektórych momentach wydaje się być postacią drugoplanową. Sam Wilson bardzo dobrze wypada we wszystkich scenach akcji, jak i tych spokojniejszych, dialogowych. Uwielbiam wszystkie jego interakcje z Joaquin’em Torresem (sam Danny Ramirez wypada bardzo spoko – solidnie, nie mam wobec niego żadnych zarzutów – zostaje tylko czekać na dalsze losy nowego Falcona) czy Bradley’m (sam Carl Lumbly dla mnie, w tym filmie lśni, i tak jak nie byłam 100% przekonana do postaci Isaiaha w TFATWS, tak tutaj każdą scenę, w której się znajduje dla mnie kradnie – sceny w limuzynie, z selfie czy z garniturem doprowadziły mnie do szczerych wzruszeń), jak i te momenty, w których Sam uracza nas swoimi przemowami.

Captain America: Brave New World

Jednakże to tyle, gdyż to właśnie wokół Rossa dzieje się najwięcej – prezydentura, relacje z głównym antagonistą czy córką Betty, oraz oczywiście afera o Celestiala (wątek Adamantium to coś czego się naprawdę po tym filmie nie spodziewałam – ciekawe wprowadzenie do MCU + teraz ludzie chociaż nie będą narzekać, że istnienie obcego bytu wystającego z ziemi jest olewane) – wątki najbardziej wyróżniające się na tle filmu, mają postać Harrisona Forda (godnie zastępującego Williama Hurta) w samym epicentrum, a Anthony Mackie, przy tym wszystkim wygląda jak chłopiec na posyłki. Z jednej strony odczuwam brak pomysłu na rozwój Wilsona w roli Kapitana, a z drugiej dostajemy taka genialną perełkę w postaci rozmowy Sama z Bucky’m i to co najbardziej zapadło mi w pamięć – „Steve gave people something to believe in, but you give them something to aspire to.” W The Falcon and The Winter Soldier było podkreślane to, że zamiast niebieskookiego blondyna, na jego miejscu zastajemy Afroamerykanina z Nowego Orleanu – Brave New World kontynuuje wątek powątpiewania w tę decyzję, ale na podłożu już nie społecznym czy politycznym, a wewnętrznych rozterek protagonisty. Odnośnie, całego wątku Sama naprawdę jest mi trudno sformułować jakąś sensowną opinię, gdyż nadal uważam, że niestety Anthony Mackie słabiej wypada solo, a jego postać najlepiej ogląda się w duecie, czy to ze Steve’m, Bucky’m, czy Joaquin’em. Nie twierdzę, że aktor jest sztywny jak deska czy bez charyzmy – po prostu na ten moment jego postać jest napisana lepiej w scenach grupowych.

Przechodząc do postaci antagonisty – Leader nie jest kiepskim złolem. Po prostu jest. Jego motywacje, mimo że naciągane mają jakiś tam sens. Jednakże uważam, że jest to dość ciekawy przypadek, gdzie przeszłość postaci jest lepiej napisana, niż jego aktualne poczynania. Dlatego muszę przyznać, że twórcom to wyciągnięcie postaci z piwnicy (i to po tylu latach) – wyszło, ale nie sztuką jest tylko wykopać coś i wymyślić, dlaczego coś było zakopane – trzeba jeszcze umieć dobrze tym czymś pokierować w czasie rzeczywistym.

Podsumowując – film naprawdę nie jest taki zły jakim go malują. Sceny akcji – szczególnie te powietrzne, są naprawdę udane, a poruszone wątki są i będą znaczące dla przyszłości MCU (chociażby zbliżające się małymi kroczkami nadejście X-Men). Wiadomo, że najlepiej wypada kultowy Harrison Ford, a Anthony Mackie próbuje w swoim pierwszym solowym filmie, postać Kapa zrobić taką „swoją”, a towarzyszący mu Danny Ramirez jest takim promyczkiem optymizmu. Ja osobiście bardzo doceniam występy Carla Lumbly’a oraz – uwaga kontrowersja – Shiry Haas (której postać niestety została mocno okrojona z oczywistych względów, i sama postać w komiksach jest bardzo specyficzna, ale mówimy tu o MCU i dziękuję), a jej pokerowa twarz była dla mnie swego rodzaju ciekawą odskocznią w tej całej obsadzie, a scena z „I can work with that”. doprowadziła całą salę do większych bądź mniejszych chichotów. Jasne, że ostatni akt jest przekombinowany, a w niektórych momentach podczas walki Kapa z Red Hulkiem, człowieka mogły aż boleć oczy od tych efektów specjalnych. Ale czy jest to zły film? Moim zdaniem nie. Jedyny zabieg, którego nadal nie rozumiem to pominięcie ikonicznego intro. Nie zmienia to faktu, że film warto obejrzeć samemu i wyrobić sobie własną opinię – bo to my mamy czerpać przyjemność z seansu.


Autorka: WNS


Cinema City
Za możliwość wzięcia udziału w przedpremierowym seansie filmowym uprzejmie dziękujemy sieci kin Cinema City.
Subskrybuj
Powiadom o
guest
0 komentarzy
najstarszy
najnowszy oceniany
Inline Feedbacks
Zobacz wszystkie komentarze
0
Podziel się z nami swoim komentarzem.x