„Captain Marvel” (2019) – Recenzja
Captain Marvel (2019)
Captain Marvel to już dwudziesty pierwszy film, który wchodzi w skład Marvel Cinematic Universe, czyli kinowego uniwersum wykreowanego przez Dom Pomysłów. Im bliżej tej produkcji było do dnia premiery, tym wzbudzała ona coraz więcej kontrowersji. Jest to bowiem pierwszy obraz Marvela, gdzie pierwsze skrzypce gra kobieta. W dodatku za reżyserię, podobnie jak w przy Infinity War czy Civil War, odpowiadała nie jedna, a dwie osoby. W tym przypadku był to duet Anna Boden i Ryan Fleck. Sprawdźmy zatem, z czym mamy tu do czynienia (BEZ SPOILERÓW).
To będzie chyba mój najbardziej chaotyczny tekst do tej pory (masa kwestii, które chciałbym ugryźć, ale i tak pewnie o czymś zapomnę). Głównie z tego powodu, że nie chcę spoilerować, a także dlatego, bo w Captain Marvel bardzo dużo się dzieje. No, ale od początku. Główną bohaterką jest Carol Danvers (Brie Larson). Niestety, kobieta nie wie, a raczej z jakiegoś powodu nie pamięta kompletnie nic ze swojego dawnego życia na Ziemi. Od czasu do czasu miewa tylko jakieś przebłyski z tym związane, choć sama nawet nie jest tego pewna, nie mówiąc już o poskładaniu wszystkiego do kupy. Od tamtej pory jest ona członkinią elitarnego składu żołnierzy Kree o nazwie StarForce, do którego należą też chociażby Minn-Erva, Korath czy jej szef – Yonn-Rogg (w tej roli Jude Law). I… tyle powinno Wam wystarczyć. Więcej oczywiście z wiadomych powodów nie zdradzę.
Można by zatem rzec, że film zaczyna się jedną z najbardziej oklepanych klisz – bohater, który boryka się z problemem swojej przeszłości, choć tutaj nie jakiejś tragicznej, a po prostu będącej dla niego zagadką. Spora część produkcji poświęcona została głównie rozwiązaniu tej zagadki, lecz gdy już do tego dojdzie, wszystko wywróconego zostaje do góry nogami. Dosłownie. Warto się o tym przekonać samemu, bo chyba w żadnym filmie Marvela (oprócz wspomnianego Infinity War) nie dostałem aż takiego zwrotu akcji.
Atmosfera CM jest jedyna w swoim rodzaju. Są momenty poważne, zabawne, wzruszające i napawające dumą. Do tego oblane to zostało gęstym sosem z lat 90. Są tu więc kasety wideo, budki telefoniczne, muzyka charakterystyczna dla tamtego okresu, kafejki internetowe ze starymi komputerami (wraz z przeglądarką Internet Explorer i systemem Windows 95) z dostępem do sieci dzięki „piszczącym” modemom, a także charakterystyczny sposób ubierania się. Jeśli więc pamiętacie ten magiczny czas, kiedy telefony były na kable, ludzie używali pagerów, a poszarpane dżinsy wcale nie były niczym „nowym”, szybko się tu odnajdziecie. Wniosek jest prosty – jest nostalgicznie, ale nie do przesady. Pod tym względem zachowano umiar i kojarzy się to raczej z Guardians of the Galaxy (także z tej muzycznej perspektywy).
Skoro czasowo film umiejscowiono ponad 20 lat wcześniej, powraca też kilku starych-nowych znajomych. Przede wszystkim chodzi tu o Nicka Fury’ego, który jest tu kompletnie inną postacią. To nie ten sam zatwardziały, nieufny i przygotowany na wszystko szpieg, stojący na czele najbardziej tajnej z tajnych organizacji wywiadowczych. Oj nie. Zanim do tego doszło, był on kimś zupełnie innym. Odmłodzono tu również Coulsona, chociaż jego potraktowano raczej po macoszemu i zmarnowano jego potencjał, a szkoda, bo to jeden z tych bohaterów, którzy mają potężną fanbazę na całym świecie.
Oprócz tych, którzy pojawili się w wersjach młodszych, są też ci, którzy zasługują na to, aby o nich powiedzieć. Zacznę zatem od… kota. Tak, Goose kradnie każdą scenę, w której się pojawia. Jest zwyczajnie gwiazdą. Jest uroczy i nie da się od niego oderwać oczu (szczególnie w interakcjach z innymi). Nawet świadomość tego, że grały go tak naprawdę cztery kocury, nie popsuła mi odbioru scen z nim. Równie pozytywnie wypadł w moim przekonaniu antagonista CM, a raczej ich dwójka, o których specjalnie nic Wam nie powiem, bo pozwolę Wam myśleć, że wiecie, o kogo chodzi. Dodam jedynie, że oboje są prawdziwymi wirtuozami manipulacji, wykorzystywania bez skrupułów, nawoływania do swoich racji i stawiania na swoim. Szkoda tylko, że lekko ich ograniczono. Bardzo przyjemnie oglądało mi się także Lashanę Lynch jako Marię Rambeau, która w moich oczach okazała się być nie tylko godnym naśladowania żołnierzem, ale w kontraście do tego osobą niezwykle uczuciową, otwartą, a przy tym i lojalną. Przyjaciółka idealna bez względu na sytuację.
Żal mi jednak tego, że sama ekipa StarForce poszła w odstawkę. Niby to gdzieś tam jest, niby to są tacy super, ale gdy przychodzi co do czego, wcale tacy extra już nie są. Podobnie ma się sprawa z Ronanem. Fajnie, że wrócił, ale czy coś to zmienia? Pojawia się na moment, ale nic się w związku z tym spektakularnego nie dzieje. To raczej puszczanie oko do widza, aby pamiętał, że w MCU wszystko jest ze sobą połączone.
Pewnie (nie) zastanawiacie się, dlaczego poruszyłem temu tylu osób, ale nie samej głównej bohaterki. Czyżbym coś do niej miał? Nie. Wręcz przeciwnie. Uważam, że Marvel Studios wykonało tutaj naprawdę świetną robotę. Komiksowa Carol miała przez długi czas problem z własnym charakterem, bo nikt tak naprawdę nie wiedział, jaka ona jest. Jej osobowość zmieniała się z każdą kolejną komiksową serią. Natomiast tutaj dostajemy niebywale rozbudowaną personę. Personę, która chce być najlepszą wersją samej siebie. Mamy tu silną i niezależną kobietę, która swoimi czynami udowadnia, że w niczym nie ustępuje mężczyznom (a nawet ich przewyższa) czy komukolwiek innemu. Mimo to jest ona nadzwyczaj emocjonalna, otwarta, ciepła i wrażliwa (choć momentami bardzo zasadnicza). Jednakże młoda Danvers nie pozwala sobie w kaszę dmuchać, a już szczególnie nie uznaje mówienia jej, jak ma żyć i co robić, bo sama woli być sobie panią. I jeśli mam być szczery, filmowa Carol pod pewnymi względami przypomina mi Goku, czyli głównego bohatera mangi i anime Dragon Ball. Pomijam fakty bycia super-silnym i umiejętności przyjęcia postawy bojowej z połyskującą falą złotej energii, on też uważał, że jedyną rzeczą, jaka go ograniczała, był tylko on sam.
Z czysto technicznego punktu widzenia Captain Marvel jest trochę nierównym widowiskiem. Ujęcia i kadrowanie stoją tu na naprawdę wysokim poziomie. W wielu scenach nie stosowano nawet cięć. Zamiast tego dostajemy dłuższe sekwencje z różnej perspektywy (głównie w fenomenalnych pojedynkach, gdzie wagę każdego ciosu zwyczajnie się czuje). To niestety przekłada się na dość średnie efekty specjalne. W porównaniu do poprzednich produkcji Marvela, w pewnych momentach CGI wygląda słabo i bardzo komputerowo. Nadrabia za to choreografia walk, gdzie wydaje mi się, że ciosy są bardziej wyważone, prezentują się boleśniej i mają większy power. Na pochwałę zasługuje też bardzo dynamiczna praca kamery, dzięki której dostaliśmy o wiele mniej cięć. W większości podczas potyczek właśnie (czyżby inspiracja serialami typu Daredevil?). Świetnie wypadła nawet wpadająca w ucho ścieżka dźwiękowa. Stworzona została ona przez panią Pinar Toprak i muszę przyznać, że choć nie jest to poziom Black Panthera, faktycznie były kawałki, które zwróciły moją uwagę. Co ciekawe, utwory w dużej mierze zawierały w sobie zremiksowany główny motyw muzyczny Pani Kapitan. Od razu skojarzyło mi się to z seriami Star Wars czy Indiana Jones.
Captain Marvel jest filmem bardzo poprawnym, który podążą utartymi schematami, ale prawdą jest to, że origin Carol ukazano w inny, ale (przynajmniej dla mnie) ciekawy sposób. Czytałem opinie, które głosiły, że całe to wprowadzenie nowej postaci ot tak do MCU mija się z celem, że na siłę, że ktoś tu chce dorzucić coś nowego w nieodpowiednim momencie… ale zwyczajnie się z tym nie zgadzam. Od kiedy Thanos „wypstrykał” połowę wszechświata w kinowym Marvelu, będą pojawiać się coraz silniejsi, coraz groźniejsi i coraz bardziej wymagający wrogowie. Pytam zatem, jeśli tak ma się prezentować obóz antagonistów, kto ma w takim wypadku bronić pokrzywdzonych i uciśnionych, jeśli nie nowi bohaterowie, którzy swoimi umiejętnościami i poziomem mocy znacznie przewyższają znanych nam dotychczas?
Jak to mawiał Heraklit z Efezu – Wszystko płynie i nic nie pozostaje takie samo. Dlaczego więc Marvel Cinematic Universe miałoby stać w miejscu i tracić na tym? Tylko dlatego, że niektórzy nie mogą znieść myśli, że ich ulubiona postać wcale nie jest już najsilniejsza? No cóż, a czemu nie? Takich osobistości może być przecież więcej! Jeśli teraz dla kogoś Cap Marvel jest już kontrowersją, co będzie, kiedy na salony wjedzie chociażby taki Ikaris z Eternalsów, który mógłby wziąć na klatę Avengersów i nawet przy tym nie mrugnąć?
W skrócie – nie jest odkrywczo czy przełomowo, ale za to dobrze się to ogląda. Idealnie zbalansowano humor i powagę, postaci są sympatyczne, a dialogi zabawne. Główna bohaterka napisana jest bardzo dobrze. Ma coś do powiedzenia, umie przekonać do swoich racji, a przy okazji daje dowody tego, że ma własną drogę do przebycia, aby na jej końcu stać się, jak już napisałem wcześniej, najlepszą wersją siebie.
Autor: SQ
Sceny walki są najsłabsze w tym filmie, dynamika jest taka, że nic nie widać.
Czyżby nazwisko Rambeau zwiastowało pojawienie się dorosłej wersji Moniki rambeau a.k.a Spectrum w niedalekiej przyszłości bo tu była jeszcze dzieckiem.
Jest to brane pod uwagę. Nawet bardzo, Tym bardziej, że potwierdzono iż w MCU mają pojawiać się teraz w dużej mierze nowe postaci. 😉