„King in Black #1” (2020) – Recenzja

King in Black #1 (2020)
I zapadła ciemność…

Już na samym początku współpracy Donny’ego Catesa i Ryana Stegmana komiksowy Venom (Eddiem Brockiem) stanął przed złowieszczym ostrzeżeniem – Bóg nadchodzi. To właśnie ta przepowiednia zaczyna się się w końcu wypełniać na naszych oczach dzięki kolejnemu eventowi/crossoverowi, który funduje nam wydawnictwo Marvel Comics. Mowa tu oczywiście o hucznie zapowiadanej serii King in Black. Jest to bezpośrednia kontynuacja ostatniego dużego projektu zespołu kreatywnego odpowiedzialnego za cykl Absolute Carnage i zwieńczenie kilku wątków fabularnych ustanowionych przez Catesa w tytułach takich jak Silver Surfer: Black. King in Black nie marnuje czasu na wywołanie ognia i furii, ponieważ bohaterowie szybko, bo już w omawianym tu numerze #1, odnajdują się na łasce tytułowego złoczyńcy, który mocno przyciąga uwagę czytelników i do końca nie odpuszcza. To prawdziwy awatar zniszczenia. Anioł ciemności. Ale zacznijmy od początku.

Wyczekiwana inwazja Knulla na Ziemię rozpoczęła się. Członkowie ekipy Avengers przygotowani na swoich stanowiskach czatowali na nikczemnego boga symbiontów, aby stanąć z nim do walki, ale, jak to zwykle bywa, nic nie idzie po ich myśli. Chmara złowrogich, podobnych do smoków stworzeń spada jak ogromny czarny deszcz na Ziemię, topiąc wszystko w czarnym szlamie. Na odsiecz ruszają mutanci ze składu X-Men, którzy pomagają Mścicielom rozprawić się z czarna mazią symbiontów pokrywającą dosłownie wszystko na planecie oraz ewakuować jak największą ilość cywili. Najznamienitsi bohaterowie Ziemi tego nie przewidzieli. W tym samym czasie Eddie Brok przeżywa wewnętrzne rozdarcie. Nie chce bowiem by jego jedyny syn był świadkiem zatrważających wydarzeń, które mają dopiero nadejść, więc próbuje go ukryć w pomieszczeniu przeciwatomowym. Mimo tłumaczeń, jego syn wciąż próbuje go przekonać, że prawdopodobnie jest jedyną osobą, która może walczyć z Knullem lub chociaż może w tym starciu pomóc. Brock jest jednak stanowczy i nie zmienia zdania. Pozostawia on zatem swojego pierworodnego w schronie, a on sam jako Venom wraca na stanowisko i wpada na genialny pomysł, który może zmienić losy całej planety. Jednak Knull ma kilka asów w rękawie i w końcu ukaże pełnię swoich mocy bohaterom Ziemi. Jak skończy się ta walka? Jedno mogę powiedzieć na pewno – batalia z prawdziwym bogiem dla niektórych może nie zakończyć się zbytnio pomyślnie, a raczej – może okazać się śmiertelna w swoich skutkach.

Fabuła, tak długo przeze mnie wyczekiwana (jak i przez wielu fanów na całym świecie), spod pióra Donny’ego Catesa, jest nieziemska. Tak właśnie wyobrażałam sobie zstąpienie Knulla na Ziemię – pełne mroku oraz przeraźliwych krzyków. Zarówno herosów, jak i zwykłych cywilów, zupełnie bezradnych w obliczu ogromnego zagrożenia. Wszystko opiera się na bezlitosnych działaniach Czarnego Boga mających na celu zniszczenie Ziemi. Desperacka walka o przeżycie oraz ochronę domu jest tutaj bardzo mocno wyeksponowana. Dodatkowo, trzeba przyznać Catesowi, że wykonał kosmiczną robotę, odbudowując Eddiego Brocka jako tragiczną postać w uniwersum Marvela.

King in Black, Knull

Scenarzysta nadał Brockowi głębię i często ostrożnie wbijał igłę między oczekiwaniami fanów wobec Venoma, a jego własną interpretacją tej postaci. W pierwszym zeszycie cyklu King in Black autor zmusza Eddiego do wcielenia się w rolę, którą można określić jako pewien archetyp. Mamy tu przecież ojca w naprawdę beznadziejnej sytuacji, który w dodatku musi dokonywać wyborów, a żaden z nich nie wydaje się być lepszym od tego drugiego. Nagle okazuje się, że ratowanie świata i własnego syna wcale nie musza iść ze sobą w parze. Pod wieloma względami można porównać tu Brocka do głównego bohatera (odgrywanego przez Bruce’a Willisa) filmu Armageddon i jest w tym coś ujmującego. Scena pożegnalna z synem pozostawianym w schronie co wrażliwszym może wycisnąć łzy z oczu.

Warstwa graficzna autorstwa duetu Ryan Stegman & Frank Martin jest dla mnie idealnie dopasowana do całej zaprezentowanej na łamach tego zeszytu historii. Mam wrażenie, że Stegman zawsze czuł się całkiem swobodnie, rysując świat, który wymyślił Cates i poniekąd nadal tak jest. Wraz z Martinem (kolorystą) i JP Mayerem (inkerem) zespół graficzny stworzył przepiękny obraz opowiadający o beznadziejności i desperacji bohaterów. O zniszczeniu, chaosie, braku nadziei i zwątpieniu. Czy jest możliwe, aby zespół artystyczny był do tego stopnia zgodny z wizją scenarzysty? To nie ma być przecież demonstracją swoich artystycznych sił. W końcu elementy te mają działać w tandemie i w tym przypadku graficy absolutnie spełniają te założenia. Mało tego! Dokładają oni wszelkich starań, aby dodać wagi temu, co powinno być uważane za moment przełomowy.

Ze strony na stronę ilustratorzy wraz ze scenarzystą coraz bardziej przyspieszają, zapewniając czytelnikom wybuchową mieszankę iście superbohaterskich akcji połączonych z rosnącym poczuciem nieustannego lęku, zaszczucia i niedowierzania. Najbardziej odczuwalne jest to w momencie, gdy herosi zaczynają zdawać sobie sprawę z tego, jak źle przygotowani i całkowicie zdeklasowani są w obliczu ataków Knulla. Wiekowej istoty, która żyła w ciemności po wielkim wybuchu, i która na własną rękę zdołała wytępić sporą część rasy stworzycieli w uniwersum Marvela – Celestiali. Żarty się skończyły.

Dla fanów dzieł Catesa (szczególnie serii Venom), King in Black jest ekscytującą (a przede wszystkim obowiązkową) kontynuacją historii symbiontów, którą chętnie polecę wszystkim fanom ich fanom (oraz samego wydawnictwa Marvel oczywiście). Całość jest bardzo dynamiczna, ociekając przy tym mrokiem oraz nikczemnością. Jeśli zatem lubicie takie klimaty to King in Black #1 jest właśnie dla Was!


Autorka: Lynn

Subskrybuj
Powiadom o
guest
1 Komentarz
najstarszy
najnowszy oceniany
Inline Feedbacks
Zobacz wszystkie komentarze
Diziti

Różnica pomiędzy Światem Złym a Światem Dobrym jest taka, że Świat Zły potrzebuje bardzo silnego przywódcy. Tu akurat w postaci Knulla. Bo inaczej ich działania są bardzo nieporadne.

1
0
Podziel się z nami swoim komentarzem.x