„Shang-Chi #1” (2020) – Recenzja
Shang-Chi #1 (2020)
Karate superhero
Są tacy bohaterowie, których śmiało można nazwać dziećmi swoich czasów i… w owych czasach pozostawić, wracając do nich czasem z sentymentu. I do nich właśnie należy Shang-Chi, który kilka dekad temu mógł być atrakcyjny, ale w obecnych czasach się nie sprawdza. Liczyłem co prawda, że autor Azjata (Gene Luen Yang) coś jeszcze z tego wyciśnie, ale niestety, pierwszy zeszyt najnowszej mini-serii z tym bohaterem jest niestety przeciętnym czytadłem opartym na zgranych schematach.
THE MASTER RETURNS! An ancient and evil secret society has stayed in hiding since the death of their leader, Zheng Zhu. But now his successor has been chosen to shift the balance of power in the world – Zheng Zhu’s son, Shang-Chi! Witness the Marvel Universe’s greatest fighter return to a world of death and destruction he thought he left behind long ago – and discover the secrets to Shang-Chi’s past that will change his world forever. Don’t miss out on this epic tale of family, betrayal and justice as the incredible team of Gene Luen Yang (American Born Chinese), Dike Ruan (SPIDER-VERSE, BLACK CAT) and Philip Tan (UNCANNY X-MEN) launch a new chapter in the legend of Shang-Chi!
W latach 70. XX wieku świat zachłysnął się tematyką sztuk walki. W kinach co i rusz pojawiały się kolejne produkcje tego typu, komiksy też nie były wolne od tego typu elementów. Potem stało się to kiczem, podobne dzieła zostały ograniczone do niezbędnego minimum. I tak powinno było zostać. Owszem, nadal każdy dobrze bawi się oglądając filmy z Jackie Chanem, a Tarantino „Kill Billem” udowodnił, jak zrobić wybitne kino z tak zgranych schematów, ale innym się to nie udało.
I nie udało się w przypadku tego komiksu. Shang-Chi (2020) #1 to sztampa. Nic ciekawego się tu nie dzieje. Czyta się to lekko, ale nic poza tym. Całość ratują udane ilustracje, ale fabuła jest zwyczajnie nijaka. Żeby tak jeszcze scenarzysta poszedł w sentymenty, żeby stworzył coś pokroju wspomnianych na koniec poprzedniego akapitu filmów… Niestety zaserwował nam kiczowatą historyjkę o obijaniu gęb. Coś na poziomie komiksów Street Fighter. Szkoda. Mogło być ciekawie, został tylko kolejny zeszyt dla zagorzałych fanów. Ale czy tacy jeszcze się znajdą?
Autor: WKP
Czasami ów bohater występuje gościnnie w innym komiksach. Choćby, których głównym bohaterem jest Wolverine. We trzech z Iron Fistem tworzą niesamowite trio.