„Spider-Man: The Lost Hunt #1” (2022) – Recenzja
Spider-Man: The Lost Hunt #1 (2022)
Zaginione łowy Kravena: Runda pierwsza
Matko, ileż to już było odtwarzania Ostatnich łowów Kravena, najlepszego ze Spiderowych komiksów. DeMatteis wspiął się tam na wyżyny swoich możliwości, tworząc zachwycającą opowieść. Potem, pod okiem innych autorów, już tak dobrze nie było. A teraz to DeMatteis – nie pierwszy zresztą raz – wraca do tematyki i robi to w dobrym stylu. Ale drugie Ostatnie łowy to to nie są i musimy zdawać sobie z tego sprawę. Oto komiks Spider-Man: The Lost Hunt #1.
The origins of Kraven finally revealed! J.M. Dematteis continues to spin new webs within the past, this time partnered with artist Eder Messias! Revealing secrets and answering mysteries Spidey fans have been waiting for — prepare to explore the depths of what made Kraven the Hunter the powerhouse villain he was! As Peter Parker and Mary Jane prepare for their new lives in Portland, a man from Kraven’s past stalks them. Who is this mystery man, and what does he want with Spider-Man? Find out when we return to the time period after Spider-Man: The Final Adventure when Peter Parker was powerless!
Żeby naprawdę cieszyć się tym komiksem, trzeba odrzucić oczekiwania, że będzie to rzecz na miarę Ostatnich łowów i dać się po prostu mu porwać. Może to rzecz bardziej dla starych dziadów, wychowanych na Pająkach z przełomu lat 80. i 90. Bo taka się wydaje, ale to w niej najlepsze. DeMatteis nie bawi się w żonglowanie nowymi motywami, wraca tą opowieścią nie tylko do swojego opus magnum, ale też i do drugiej Sagi klonów, którą współtworzył. Co prawda w Polsce tych zeszytów, do jakich się odnosi, już nie czytaliśmy, ale nie da się tu zgubić.
A wejść do tej rzeki po raz kolejny, tym razem warto. Bo DeMatteis pokazuje, jak się powinno to robić. I pokazuje również, że Spencer powinien się wstydzić za swojego Ściganego, że wstydzić powinni się wszyscy ci, którzy ściągali od niego na potęgę. Że tylko on wie (i to po tylu latach) jak się za to wziąć i dokąd poprowadzić. I tylko zostaje żal, że rzecz dostała na wskroś współczesną szatę graficzną. Nie tak powinno się to zilustrować. Gdyby tak wziął się za to Bagley (obowiązkowo z Bobem Sharenem jako kolorystą) albo Sienkiewicz, albo Robertson, Lyle nawet, miałoby to swoją magię… Jest jak jest, nieźle. I tyle. Ale i tak warto.
Autor: WKP