„Wolverine: Śmierć Wolverine’a” – Recenzja
Wolverine i jego śmierć…
No i się doczekaliśmy. Musieliśmy przebrnąć przez dwa kiepskie komiksy, by wreszcie dostać zwieńczenie opowieści o najbardziej popularnym ze wszystkich Mutantów, gdzie ten niechybnie umrze. Czy chociaż finałowa historia Jamesa Howletta, czyli Wolverine’a, zasługuje na uwagę czytelnika?
Wolverine stracił swój czynnik gojący – to już wszyscy wiemy. Reed Richards zapewnia jednak Logana, że jeśli ten da mu odpowiednio dużo czasu, to znajdzie sposób, jak przywrócić zdolność regeneracji, z której ów Mutant słynął. Niestety nie będzie to najprostsze, albowiem wieść niesie się szybko i ktoś wyznaczył ogromną nagrodę za schwytanie Wolverine’a. Rozpoczyna się szalony wyścig na śmierć i życie.
Tak, wiem. Brzmi to jak fabuła napisana na kolanie przez redaktora jakiegoś magazynu z rozpiską telewizyjną na następny tydzień. Inaczej się po prostu nie da tego przedstawić. Niestety i w tym wypadku pozytywnego szoku nie będzie. Choć trzeba przyznać, że koniec historii Logana autorstwa Charlesa Soule (znanego choćby z całkiem przyzwoitego Daredevila) wypada nieznacznie lepiej od tego, co mieliśmy okazję czytać w dwutomikowym albumie Trzy miesiące do śmierci Paula Cornella. Wszyscy wiemy, że w komiksach śmierć nigdy nie oznacza pełnego zniknięcia ze świata prezentowanego na łamach kartek wypełnionych kolorowym tuszem. Ot, to tylko takie długie wakacje, z których heros ewentualnie wróci w niewyjaśnionych okolicznościach, a które i tak zostaną ostatecznie ujawnione w wyniku jakiegoś story-arcu.
W zasadzie przez tę komiksową podróż po prostu oglądamy, jak nasz stary, poczciwy James, pomimo tego, że śmierć mu dycha w kark, postanawia rozprawić się z tym, kto pociąga za sznurki i kto wyznaczył nagrodę za jego czerep. Z biegiem historii zobaczymy w krótkich cameo największych wrogów Wolverine’a: jak choćby Lady Deathstrike czy Sabretootha. Niestety na łamach albumu nie mają oni tyle czasu, by poza symbolicznym „pożegnaniem” wnieść cokolwiek innego do tej opowieści. Logan poprzez prywatne dochodzenie podróżuje przez takie miejsca jak Madripoor czy Japonia, ostatecznie dowiadując się, kto jest odpowiedzialny za napuszczenie na niego zabójców. Niestety, finałowe starcie trąci głupotą, bo…
—————————->UWAGA! Spoilery! Rozwijasz tekst na własną odpowiedzialność!<————————— »
Głównym antagonistą, pozostawionym przez większość komiksu w cieniu, okazuje się być Dr. Cornelius. Ten sam, który stworzył Wolverine’a takim, jakim jest. Och ironio, potrzebuje on czynnika gojącego naszego protagonisty, by zbudować nową armię podobnych Loganowi postaci…
Łapiecie? Cały świat był świadom, że Logan stracił swój czynnik, ale główny zleceniodawca nic o tym nie wiedział. Idiotyzm…

Jakby tego było mało, kiedy ten komiks wyszedł po raz pierwszy (3 lata temu), temat był tak nagłośniony, że nie było żadnego większego zaskoczenia, poza zastanawianiem się, w jaki sposób Rosomak mógłby w końcu umrzeć. W dniu dzisiejszym, zwłaszcza dla tych, którzy śledzą Marvel Legacy, nie ma tu żadnego zaskoczenia. Ot, uzupełnienie historii o Wolverine’ie. Sama śmierć nie jest nawet w jakiś sposób szczególna czy symboliczna.
Jest tu masa głupotek, które gdyby nie wymóg scenariusza, przeszłyby bokiem.
Ale żeby nie było… historię pana Soule’a czyta się całkiem szybko i przyjemnie. Sam łyknąłem ten komiks w jedno popołudnie. I to drugi raz (bo pierwszy czytałem jakiś czas temu online, w oryginalnym języku). Dialogi między postaciami są dobrze napisane, a kreska Steve’a McNivena (Old Man Logan, New Avengers) jest miłą odskocznią od mango-podobnych koszmarków, znanych z Trzech Miesięcy do Śmierci. Na uwagę zasługuje fakt, iż pomimo wspomnianej duologii, Śmierć Wolverine’a można czytać bez znajomości poprzednich tomów. Ucieszy to na pewno osoby, które dopiero zaczynają przygodę z Marvelem, i dla nich będzie to być może zachęta, by sięgnąć po inne przygody z Rosomakiem w roli głównej.
Komiks dostajemy w standardowym wydaniu broszurowym, z miękką okładką i półmatowymi, kredowymi stronami.
Reasumując, Śmierć Wolverine’a nie jest niczym nadzwyczajnym. Nie oddaje w żaden sposób hołdu bohaterowi; a patrząc przez pryzmat tego, z jakich opresji wychodził już Logan, ciężko uwierzyć, że takie coś spowodowało, że ostatecznie rozstał się z tym światem. Mamy tu jedynie podsumowanie elementów, jakie są z nim powiązane (Japonia czy główny nemesis bohatera), ale czegoś tu jednak zabrakło. Dla nowych osób, które dopiero poznają historię Rosomaka, ten komiks może być przyjemną lekturą, jednak dla tych, którzy znają opowieść o kurduplowatym, owłosionym Mutancie, nie będzie tu żadnego efektu „wow”. Lepiej po prostu sięgnąć po tomiszcze Jasona Aarona…
Autor: Zilla
Za egzemplarz do recenzji dziękujemy wydawnictwu Egmont Polska.