„Venom: The End #1” (2020) – Recenzja
Venom: The End #1 (2020)
Po poznaniu originu symbiontów w seriach związanych z Venomem i Carnagem, wydawnictwo Marvel Comics obdarowało czytelników kolejnym tytułem, będącym gratką dla fanów tych (kosmicznego pochodzenia) stworzeń – Venom: The End. Jest to szalenie atrakcyjny one-shot, który w pewnych momentach przypomina zanurzenie się w pewnego rodzaju medytacji i pochylenie się nad czarnym symbiontem oraz jego losami, aniżeli bardzo popularną wśród tego typu komiksów, emocjonalną narrację. Rzecz w tym, że pisarz (Adam Warren) i artysta (Jeffrey „Chamba” Cruz) wykonują tak niesamowitą robotę, sprzedając swoją dziwaczną koncepcję, że zwyczajnie trudno jest przejść obok tej pozycji obojętnie.
Zaczynając od ostatniego etapu całego symbiotycznego życia Venoma, Warren chwyta się drobiazgów z ostatnich historii o nim, doprowadzając opowieść do prawdziwego ekstremum. Donny Cates wprowadził jakiś czas temu ideę tzw. „kodeksów”, czyli pozostałości po symbiontach w organizmach ich poprzednich gospodarzy. Te wątki są z kolei kontynuacją pracy Cullena Bunna nad Venomverse. Warren przywraca zaś Venoma jako nieograniczone repozytorium genetyczne, którego misja nie ma granic. Nie powstrzymają go nawet czas i przestrzeń.
Stwierdzenie, że opowiadanie Warrena jest zwarte, zwyczajnie nie oddaje istoty tego zeszytu. Twórca przekazuje tu bowiem więcej pomysłów w ciągu 30 stron, niż niektóre serie w trakcie 60 wydań, zaczynając od jednego, małego, superbohaterskiego pomysłu, używając go do stworzenia czegoś całkowicie szalonego. Po śmierci Eddiego Brocka – oddanej w bolesnych i dokładnych szczegółach – symbiont podejmuje wszelkie desperackie kroki w celu zastąpienia jego obumierających organów. Obcy kostium z pajęczymi mocami staje się ostatnią jednostką życia biologicznego, która staje naprzeciw hordy międzygwiezdnej sztucznej inteligencji z przepotężnym (przesadzonym wręcz) arsenałem.
Nie można tu oczywiście powiedzieć, że Venom nie ma innych opcji czy też broni. Dzięki kodom genetycznym każdego, z kim Venom kiedykolwiek zdołał się związać, jest on w stanie walczyć z cechami choćby takiego Multiple Mana czy też z czynnikami leczniczymi Wolverine’a. Szczerze mówiąc, są to rzeczy, dla których stworzono komiksy o superbohaterach. Jazda bez trzymanki i jakichkolwiek zabezpieczeń. Jeśli podobało ci się to, co Jonathan Hickman zrobił z mutantami w House of X i Powers of X, to jest to właśnie ten rodzaj opowieści, którą najprawdopodobniej będziesz czytać i czytać w kółko.
Ilustrator – Jeffrey „Chamba” Cruz – również odwalił kawał dobrej roboty podczas pracy nad omawianym tu tytułem. Artysta zręcznie wplótł do komiksu wszystkie ważne pomysły z nieukrywaną lekkością, a nawet poczuciem humoru, co sprawia, że wszystkie obecne tu szaleństwa łatwiej przełknąć i przetrawić.
Szczerze mówiąc, Venom: The End jest jednym z najbardziej porywających komiksów, jakie ostatnio czytałam. Uważam, iż ten one-shot jest również najbardziej skoncentrowanym ujęciem komiksowego „szaleństwa” z jakim dane mi się było spotkać. Chociaż finał tego zeszytu może być nieco mniej satysfakcjonujący w porównaniu do reszty treści, według mojego skromnego zdania jest to absolutny hit i coś, co każdy fan symbiontów powinien przeczytać!
Autorka: Lynn
Venom End czyżby koniec Venoma w stylu Avengers Endgame. Nie mogę zrozumieć tego uśmiercania bohaterów. Staje się to trochę nudne…