„Wolverine: Exit Wounds #1” (2019) – Recenzja
Wolverine: Exit Wounds #1 (2019)
Dobry, zły i brzydki Wolverine
Nie ma chyba innego herosa, który mógłby się pochwalić równie barwną i bogatą biografią, co Logan. Pomijam już fakt długości życia, znacznie przekraczający średnią ludzką, ale jego przygodami można by obdzielić kilku X-Menów. Jeżeli dołożymy do tego otoczony nimbem tajemnicy okres, który spędził jako królik doświadczalny projektu Weapon X, to przestaje dziwić, że losy Jamesa Holwetta tak bardzo pobudzają wyobraźnię kolejnych twórców z Marvel Comics. Najnowsza seria Wolverine: Exit Wounds postara się nam przybliżyć ten najbardziej tajemniczy okres z życia Logana, pełen okrutnych badań, prania mózgu i agresywnego warunkowania w celu stworzenia idealnej maszyny do zabijania. Ale czy tylko?
W pierwszym zeszycie dostajemy trzy zupełnie różne od siebie historie. Kłóci się to nieco z tym, co dostajemy we wstępniaku, sugerującym skupienie tylko na jednej z nich. Kiedy przyjrzymy się stopce redakcyjnej dostrzeżemy, że za każdą z opowieści stoi inna ekipa twórców. Oczywiście przekłada się to nie tylko na jakość poszczególnych epizodów, ale i czytelnicze upodobania. Mnie nie wszystko przypadło do gustu.
Pierwsza historia Red in Tooth and Claw, stworzona przez Larry’ego Hamę, jest dokładnie tym, co obiecują nam wydawcy – opowieścią z czasów projektu Weapon X. Logan został w niej zdegradowany do roli marionetki, bezwolnego eksperymentu, którego wspomnienia zostały tak bardzo zmodyfikowane, że sami twórcy nie są pewni wprowadzonych zmian.
Przykro jest patrzeć na Jamesa w takim stanie: spętanego i odartego z człowieczeństwa. W komiksie przedstawiono tylko jedno badanie, jedno doświadczenie, ale nie można oprzeć się wrażeniu niesamowitej intensywności cierpienia, jakiego nasz bohater doświadcza. Odczucie to potęgują niesamowicie szczegółowe rysunki Seana Parsonsa i Scotta Eatona, skupionych szczególnie na detalach twarzy. Na kadrach skupionych na zbliżeniach twarzy możemy wyraźnie dostrzec skrywane emocje czy błysk stłamszonej świadomości; furię i zwierzęcy gniew szukający sposobu by się wydostać. Gdzieś tam głęboko Logan prawdopodobnie stara się walczyć, ale sytuacja wygląda na tak beznadziejną, że niemal nie potrafię sobie wyobrazić możliwości ucieczki.
Antagoniści w osobie naukowców nie przedstawiają się jakoś szczególnie wyjątkowo. Mamy tego (a raczej tą) empatycznego, tego rozsądnego i tego chciwego, który, jak można się domyśleć, kieruje projektem i jest jego głównym decydentem. Ich role są zgrane niemal do granic możliwości i dopasowane do ich jednowyrazowych charakterów. Jedno będzie chciało zaprzestać badań, drugie kontynuować je za wszelką cenę, a trzecie spróbuje znaleźć na to złoty środek. Nic nowego. Schematyczna klasyka, satysfakcjonująca jedynie świetnym rozrysowaniem kadrów.
Choć ukazanie słabości i upodlenia Logana nie sprzyja czytaniu, to jednak ta mroczna historia ma w sobie coś wciągającego. Brutalność samego bohatera jak i sugestywnie rozrysowane kadry sprawiły, że udzielił mi się ten drapieżny nastrój i nie mogłam się doczekać, kiedy Wolverine wysunie swoje szpony, żeby pokazać naukowcom, gdzie ich miejsce.
Aftermath autorstwa Chrisa Claremonta jest moją ulubioną historią w tym zeszycie. Wraz z Loganem i Kitty Pryde przenosimy się do Japonii. Przy okazji szkolenia młodej X-Menki, odwiedzają Ramen Shop, którego właścicielka zdaje się być kimś więcej, niż starą przyjaciółką Wolverine’a. Fabuła, pod pretekstem ochrony interesu Hoshiko, w bardzo subtelny sposób zdradza nam kilka sekretów bohatera, z czego umiejętność gotowania wydaje się tym najmniej niezwykłym.
Historia jest bardzo prosta. Powiedziałabym, że wręcz epizodyczna, ale czy nic nie znacząca? W porównaniu do zwyczajowego ratowania świata, pewnie tak. Jednakże, gdy skupimy się na odkrywaniu przeszłości Jamesa, okaże się, że dostaliśmy opowieść pełną niesamowitych podpowiedzi, stawiających Logana w zupełnie innym świetle. Takim cieplejszym, bardziej rodzinnym i… czułym. I przyznaję, że po poprzednim, zezwierzęconym Wolverinie, była to przyjemna odmiana.
Bardzo przypadły mi do gustu grafiki wykonane przez duet Larroca-Staples, stanowiące idealne połączenie pomiędzy szczegółowymi rysunkami a komiksowymi kolorami. Tym samym wizualna strona tej części komiksu stanowi świetne wyważenie pomiędzy realizmem a fantastyką. To w połączeniu z opowieścią, której siłą są drobiazgi, naprawdę świetnie się sprawdza w tak krótkiej formie.
Z kolei ostatnia opowieść, zatytułowana po prostu Logan, nie należy do moich ulubionych. Pierwszym, co rzuca się oczy, są oczywiście grafiki, które zwyczajnie mi się nie podobają. Głównie przez projekt postaci Wolverine’a, który bardziej przypomina… Goryla? Neandertalczyka? Jakiegoś małpiego troglodytę? Nie wiem, co to miało przypominać, ale nie jestem przekonana, co do efektu końcowego. Co prawda dostrzegam w kadrach elementy komicznego przerysowania i prześmiewczej niedbałości przez co byłabym w stanie przyjąć tę opowieść jako pastisz, ale… Ale fabuła nie ma w sobie nic śmiesznego. Albo inaczej. Nie ma nic, co mnie by śmieszyło.
Na południowoamerykańskich bagnach Logan spotyka Venoma, który w jakiś sposób jest odporny na jego adamantowe szpony. X-men wpada jednak na jeden szalony i brutalny patent na poradzenie sobie z symbiontem. Jaki? No cóż. Bardzo dosadny i zwierzęcy. I to w zasadzie cała fabuła. Historia niby jest, ale jakby jej nie było. Mam jednak wrażenie, że gdyby pozbyć się jej naprawdę, całość odebrałabym znacznie lepiej.
Pierwszy zeszyt serii Wolverine: Exit Wounds jest dokładnie taki, jak napisałam w tytule – dobry, zły i brzydki, choć niekoniecznie w tej kolejności. Nie wiem, czy rozbicie go na trzy osobne opowieści było słuszną koncepcją, szczególnie, gdy prezentują tak nierówny poziom. Doceniam próby uzupełnienia historii Logana o jak największą ilość drobiazgów, bo można to zrobić w naprawdę cudny i subtelny sposób, jak w przypadku Afttermath, ale nie zawsze się to udaje. Dużo lepiej wypada strona graficzna komiksu, w której dwie na trzy ekipy, w moim mniemaniu, odwaliły kawał świetnej roboty. Kadry są dopracowane, wymuskane i wyrażają tyle treści, że dymki są niemal niepotrzebne. Niemal. Choć nie ukrywam pewnej dozy rozczarowania tytułem, wydaje mi się, że mogę dać pewien kredyt zaufania tej serii. To dopiero początek, a istnieje spora szansa, że potem może być już tylko lepiej. W każdym razie czas pokaże.
Autorka: Powiało Chłodem
Recenzja ma sugerować a nie przekreślać ten czy inny komiks.