„Avengers Assemble Omega #1” (2023) – Recenzja
Avengers Assemble Omega #1 (2023)
Avengers: Endgame
Praca Jasona Aarona nad Avengers dobiega końca. Wreszcie, bo już w taki absurd poszedł w tym wszystkim, tak mijał się z sensem i logiką, że żal było na to patrzeć. A jednocześnie czasem potrafił coś z siebie wykrzesać. I co? I tym razem przesadził. Masa bohaterów, masa wydarzeń, ale zamiast zaskakiwać, przeładowane jest to wszystko. Jakby chciał zbyt dużo na raz. Oto Avengers Assemble Omega #1.
The grand, oversized finale of the most epic battle in the history of Earth’s Mightiest Heroes. Along with being the final issue of Jason Aaron’s five-year AVENGERS run, this features an all-star cavalcade of artists, a veritable smorgasbord of Avengers and a few last emotional gut punches in the Mighty Marvel Manner.
Aaron to autor bez własnej inwencji. Podobnie, jak Slott, bierze wszystko, co już było, trochę przerabia i puszcza jako swoje. W amerykańskim komiksie środka nie przeszkadza to jakoś bardzo, bo tam wszystko jest już kopią, kopii, kopii, kopii… Acz z Aaronem mam tak, że akurat on za dużo czerpie z prac innych. A jego Avengers to w ogóle patchwork wszystkiego, co było – od tematu gigantycznego Celestianina i celestiańskiej fali, po Avengers: Forever – i takim patchworkiem jest też ten zeszyt.
Pomysłów oryginalnych tu mało, ale wszystko bardziej sprawia wrażenie rzeczy pozszywanej ze scen, które do jednego zeszytu nie pasują. Akcja jest szybka, ale chaotyczna, Aaron stara się tu wszystko domknąć i robi to po macoszemu. Bo za dużo zaczął, chciał zrobić z rozmachem, a epickości tu nie czuć. Wszystko niby jest największe, najbardziej niebezpieczne, najbardziej niszczycielskie i w ogóle naj, ale tylko dla scenarzysty. Ja nie czułem tu nic. Choć fajnie to narysowane. No i in plus jest też fakt, że to wreszcie koniec. Oby nowe przygody Avengers były lepsze.
Autor: WKP
Avengers to mściciele. Obalą każdą z możliwych władz. Czy to Thanosa, Galactusa, Kanga itd.itp.etc.