„Uncanny X-Men: Dark Phoenix” – Recenzja
WKKM #6 – Uncanny X-Men: Dark Phoenix
Najlepsze, co X-Men ma do zaoferowania
Kiedy zaczniecie szukać informacji na temat Mrocznej Phoenix (czy jak chce tego oryginał Dark Phoenix Saga), z miejsca natraficie na hasła mówiące, że to najlepszy i najbardziej znaczący komiks o X-Men w historii. Potwierdza to także słynna lista Wizarda ze 100. najlepszymi komiksami w historii, umieszczająca ten album na 10. miejscu – ceniąc go bardziej niż Kaznodzieję, Sin City czy całe mnóstwo innych, legendarnych opowieści. Czy są to jednak komplementy w pełni zasłużone?
X-Men po raz kolejny zmierzyli się z wielkim zagrożeniem i po raz kolejny zwyciężyli. Po wydarzeniach na wyspie Muir (album Proteus Saga) znów zaczyna źle się dziać. Hellfire Club, prestiżowa grupa, w sercu której kryją się zdeprawowani mutanci, postanawia zniszczyć naszych herosów od środka. Jason ‘Mastermind’ Wyngarde zaczyna manipulować psychiką Jean Grey, nastawiając ją przeciw jej własnym towarzyszom. Nie wie jednak, że jego działania mogą być katastrofalne w skutkach – i to nie tylko dla zamieszanych w całą sprawę. Jean traci nad sobą kontrolę, tę zaś przejmuje Mroczna Phoenix, przedwieczna, wszechpotężna moc, która jest w stanie niszczyć całe światy. X-Men stają do walki z własną przyjaciółką/ukochaną, musząc przeciwstawić się największej potędze, z jaką kiedykolwiek mieli do czynienia…
Trzeba przyznać, że jak na czasy swego pierwodruku (czyli przełom lat 1979 – 1980) historia przedstawiona w tym albumie jest rewolucyjna. W dodatku kontrowersyjna. To przecież opowieść o kobiecie, której ciało opanowała pradawna moc zmuszająca ją do czynienia rzeczy niewyobrażalnie okrutnych. Nie wydaje się ona wprawdzie godna takich przymiotników, ale dylematy owej kobiety, która z tych czynów czerpie pewną wręcz satysfakcję, już tak. Bo właśnie taka ludzka strona superbohaterów jest największa siłą albumu. Cyclops to człowiek rozdarty. Głównie dlatego, że musi toczyć bój na śmierć i życie z ukochaną. Wolverine to nieco nieokrzesany twardziel o momentami gołębim sercu. Nightcrawler z kolei nie może pogodzić się z ludobójstwem w wykonaniu Phoenix, bo przypomina mu ono holokaust. Wszystko to sprawia, że otrzymujemy nie opowiastkę o kolejnych bitwach na supermoce, a przypowieść o winie. O odkupieniu. O odpowiedzialności. Odpowiedzialności za własne czyny.
Świetny jest tu scenariusz giganta komiksów o mutantach Chrisa Claremonta (Wolverine, Czasy Minionej Przyszłości czy From the Ashes), rewelacyjne są też rysunki Johna Byrne’a, łączące oldschoolowy urok z nowatorskimi trendami, które stały się wyznacznikiem dla późniejszych komiksów o X-Menach. Nie jest to może album wolny od błędów – dla mnie trudne w przełknięciu były te charakterystyczne dla okresu: ciągłe przypomnienia akcji poprzednich zeszytów i przemyślenia bohaterów, które jako dialogi brzmiałyby dużo lepiej.
Do tego nie do końca przekonały wątki z „podróżami w czasie” Jean (elementy te odstają nieco od reszty), niemniej całość pozostawia po sobie ogromne wrażenie. Oczywiście, jak najbardziej pozytywne. O wpływie, jakie wywarła ta opowieść na historie z mutantami, wpływie wyraźnym do dziś (za trzy tygodnie w Stanach rusza seria, w której – po raz kolejny – Jean wróci do życia), nie trzeba nawet mówić. Ale fakt, że mimo niemalże czterech dekad, jakie upłynęły od premiery, dzieło prawie wcale się nie zestarzało, należy docenić, nawet jeśli nie cierpicie X-Men. Dlatego też polecam Wam ten komiks bardzo, bardzo gorąco. Jest tego wart, jak mało który.
Autor: WKP