„Strażnicy Galaktyki: Czyli Zostaliśmy My” (Tom 1) – Recenzja
Strażnicy Galaktyki: Czyli Zostaliśmy My (Tom 1)
W ostatnim czasie miałam przyjemność obejrzenia trzeciej części Strażników Galaktyki. Od reżysera, Jamesa Gunna, oczekiwałam wiele, wiedziałam, że stać go na przebicie dwóch poprzednich części swojej serii, jednak nie spodziewałam się tak pełnego emocji, katartycznego widowiska, które przeszło moje najśmielsze oczekiwania. W moich oczach filmy Marvela znowu stanęły na nogi po średnio udanych, wcześniejszych produkcjach fazy czwartej i piątej MCU. Po zakończonym seansie trzeciej części z wielką chęcią podjęłam się zatem lektury najnowszego, wydanego w Polsce tomiku – Strażnicy Galaktyki: Czyli Zostaliśmy My. Podobnie jak z dziełami Gunna, jestem przyzwyczajona, że komiksowi Strażnicy gwarantują mnóstwo pozytywnych doznań. Tak jest także i tutaj.
Strażnicy, którzy niegdyś byli postrzegani jako banda dziwaków i samozwańczych obrońców kosmosu. Dzisiaj są rodziną i właśnie odpoczywają w swoim towarzystwie. Znaleźli spokój oraz chwilę dla siebie. Jak to w ich życiu bywa, monotonia nie potrwała zbyt długo. Przez kosmos przechodzi fala zniszczenia, którą fundują wskrzeszeni i dość niezrównoważeni bogowie Olimpu. Guardiansi po raz kolejny muszą stanąć na wysokości zadania i wyruszyć do latającego miasta olimpijczyków, aby pozbawić ich mocy. Pomiędzy członkami tytułowego składu dojdzie jednak do pewnego nieporozumienia, które zmieni ich losy. O czym mowa? Polecam przeczytanie komiksu i przekonania się samemu.
Fabuła autorstwa Ala Ewinga bardzo przypadła mi do gustu. Nie ma tu czasu na wytchnienie, jest dynamika, są też (te) pościgi i (te) wybuchy. Sporo osób może zarzucić odgrzewanie kotleta, bo wskrzeszanie bogów czy w ogóle koncept wskrzeszania kogokolwiek nie jest czymś nowym w świecie Marvela (czy jakimkolwiek komiksowym uniwersum), jednak to jaką oni robią rozróbę – naprawdę warto to zobaczyć. Uważam, że jest to fantastyczny wstęp do serii, która pierwotnie (bo najpierw wydana została w Stanach) składa się z osiemnastu zeszytów, więc ta opowieść nie będzie wyczerpująco długa. Jest trochę humoru, nonszalancji, ale też powagi i dramatyzmu, co przeplatając się ze sobą tworzy dość udany klimat z Guardiansami w rolach protagonistów.
Postacie i ich zamiary są świetnie przedstawione. Bardzo podobało mi się stwierdzenie Gamory, że Strażnicy nie są już ekipą ratowniczą, a rodziną. Szczególnie za to chwyciła mnie za serce wypowiedz Moondragon (z głównej Ziemi-616), która z bólem i żalem wypowiadała się na temat bycia tą gorszą wersją jej alternatywnego wariantu.
Warstwa artystyczna, za którą odpowiedzialny jest Juann Cabal wspaniale uzupełnia fabułę. Rysunki stylistycznie pasują do Guardiansów, a przede wszystkim ich dynamiczność współgra z prowadzoną akcją. Nie mogłabym nie wspomnieć o kolorystyce Federico Blee, która gra tutaj bardzo istotną rolę, podkreślając powagę każdej sceny. Z przepięknej, sielankowej krainy Kree przenosimy się na krwawą, pełną eksplozji planetę, która w ciągu sekundy zmieniła się nie do poznania. Kontrastowość barw jest tutaj nieunikniona i wręcz pożądana, co tylko wzmaga odbiór w przypadku czytelnika.
Całość oceniam bardzo dobrze, mimo, że poprzeczka postawiona była wysoko. Al. Ewing dał radę i przedstawił historię w bardzo dobrym stylu, jak zresztą na Strażników przystało. Komiks polecam przede wszystkim fanom Guardiansów oraz początkującym czytelnikom, którzy chcieliby poznać ich losy.
Autorka: Lynn
Egzemplarz recenzencki otrzymaliśmy dzięki uprzejmości Egmont Polska. Jeśli recenzja Was przekonała do zakupu – opisywaną serię/tom możecie nabyć tutaj.