„Doctor Strange: Last Days of Magic” (2016) – Recenzja

Doctor Strange: Last Days of Magic

W momencie gdy Deadpool i spółka przygotowywali się do obrony Monster Metropolis przed nadciągającą armią Emperikula, na świecie dzieją się inne, choć nie mniej ważne rzeczy. Ponieważ siedziba Królowej Umarłych to nie jedyne magiczne miejsce w naszym wymiarze. Świat jest pełny magii i magów a każdy z nich na własną rękę musiał sobie radzić z robotycznymi konkwistadorami. O ich mocy, pomysłach i losach odowiada właśnie Doctor Strange: The Last Days of Magic.

Mimo sygnowania komiksu logiem Doctora Strange’a, jego samego jest w nim bardzo niewiele. Ot wpada na chwilę do swej asystentki porządkującej jego księgozbiór, by potem pojawić się w jednym z ostatnich, dość niepokojących kadrów (nielicząc krótkiej retrospekcji dotyczącej początków jego kariery). Zamiast przygód tytułowego bohatera dostajemy pięć mikrohistorii o potyczkach innych magów, mających swe siedziby rozrzucone po całej Ziemi, a w tym jeden dość rozbudowany origin. Na kartach komiksu spotykamy zatem meksykańskiego El Medico Mistico, nowoorleańskiego Doctora VooDoo, tybetańskich Mahatamę Dooma i Profesor Xu, rosyjskiego Ygora Kaoza, a także Alice Gulliver – policjantkę-czarownicę, znaną jako The Wu, której genezę otrzymania mocy poznajemy w tym zeszycie.

W komiksie tym brak spójności przyczynowo-skutkowej, czy też zwięzłej fabuły, ale nie jest to bynajmniej jego wadą. Szczególnie gdy potraktujemy go jako antologię, zbiorek krótszych opowieści. Skakanie od maga do maga pozwala nam na szybką przebieżkę po świecie, a tym samym na lepsze zrozumienie globalności działania zastępów Emperikula. Powtarzając za Zelmą Stanton, nie spodziewałam się, że jest tyle magii na świecie. Aczkolwiek podtytuł The Last Days of Magic nie został nadany zeszytowi bez powodu. W trakcie czytania nie można pozbyć się też wrażenia, iż cały komiks stanowi wyłącznie preludium, prolog to wydarzeń większych i ważniejszych, mających nastąpić w innym miejscu i czasie.

Samego komiksu nie da się jednoznacznie ocenić. Tak sam jak ze względu na różnorodność autorów i stylów nie można bezwzględnie ocenić żadnej antologii. Można jednak wypowiedzieć się bardziej wybiórczo. Stwierdzam, że historia The Wu podobała mi się najbardziej. Nie tylko ze względu na jej rozbudowanie, ale i połączenie magii ze współczesnością. Strzelające różową energią i zaklęciami pistolety znalazły się na liście moich ulubionych gadżetów. Za to pod względem kreski najbardziej przypadł mi do gustu fragment dotyczący El Medico Mistico. Stworzony on został najbardziej płynnym i gładkim stylem w porównaniu do reszty komiksu. Z kolei część dotycząca Doctora VooDoo zachwyciła mnie mroczniejszym klimatem i zatarciem różnicy pomiędzy magią a nauką szczególnie w końcowych kadrach epizodu. Wspomnienie tu badań Hanka Pyma było dla mnie przyjemnym zaskoczeniem.

Mimo ogólnie przyjemnego odbioru poszczególnych historii, całość pozostawia pewien niedosyt. Choć nie można rzec, że niezamierzony. Poznajemy bohaterów, zachwycamy się ich magią, obserwujemy heroiczne zmagania by chwilę później natrafić na koniec i zaproszenie do kolejnego zeszytu. I choć dusza czytelnika buntuje się przed takim traktowaniem, to nie jest w stanie zrezygnować z dalszego poznawania tej historii. A ona, jak głosi adnotacja na jednej z ostatnich stron, już w zeszycie Doctor Strange #7.


Autorka: Powiało Chłodem

Subskrybuj
Powiadom o
guest
0 komentarzy
Inline Feedbacks
Zobacz wszystkie komentarze
0
Podziel się z nami swoim komentarzem.x