„The New Mutants: Dead Souls #1-3” (2018) – Recenzja
The New Mutants: Dead Souls #1-3 (2018)
Nastolatki z supermocami zawsze były chwytliwym tematem. Trudno się dziwić, skoro czytelnicy z tej grupy wiekowej są zazwyczaj najliczniejsi. Niestety, historie, podobnie jak ich odbiorcy, się starzeją, a współczesnego piętnastolatka raczej nie zainteresują opowieści, w jakich zaczytywał się jego ojciec czy wujek. Świat idzie do przodu, a tak wizualne medium jakim są komiksy, musi to ukazywać w pełni. Stąd też ciągle pojawiają się nowe postaci, nowe serie mające lepiej to zobrazować. Nie ominęło to też mutantów (w tym przypadku tych młodszych i znanych jako New Mutants) znanych ze szkoły profesora Xaviera, tylko tym razem na innych warunkach.
New Mutants: Dead Souls opowiada o przygodach piątki “nowych mutantów”. I choć ich twarze i charaktery są nam obce (z wyjątkiem Illiany, bo mam wrażenie, że w którymś komiksie mignęła mi jako władczyni Limbo) to ich moce już do końca takie nie są. Mamy więc Rictora potrafiącego wywołać trzęsienia ziemi, Wolfsbane – szkocką wilkołaczycę, którą kocham i nienawidzę za slang jakim się posługuje; Guido – drużynowego siłacza, który stracił i odzyskał swoją duszę oraz Boom-Boom tworzącą w dłoniach wybuchowe kule. Ich liderką jest właśnie Illiana, posiadająca tak nietuzinkowe moce, że mutantką bym ją nie nazwała. Wspólnie pracują dla korporacji Hatchi, gdzie rozwiązują wszelkie paranormalne problemy, choć nie tak profesjonalnie, jak mogłaby sobie tego życzyć ich szefowa.
Już od pierwszej przygody widać, że przed bohaterami jeszcze długa drogą do zostania pełnoprawną drużyną. Widać tu dość dobrze znany motyw gdzie zbiór indywiduów w ogniu walki wykuwa swe przyjaźnie i sposoby na przezwyciężenie najgorszych nawet trudności, ale do tego naszej drużynie jeszcze daleko. Tym bardziej, że jej członkowie nie do końca ufają swojej przywódczyni, a Illiana też o to nie zabiega. Momentami zbyt tajemnicza, zbyt niezależna o mocach, które przekraczają pojęcie zwykłych śmiertelników zdaje się być jednoosobową armią. Na szczęście cieszy się pewnym szacunkiem i posłuchem, inaczej nie mogłaby nikim dowodzić.
Choć trzeba przyznać, że swoje rozkazy egzekwuje nieraz w bardzo bezpośredni sposób. Patrząc po tej zbieraninie postaci, trudno jednoznacznie nazwać ich herosami czy bohaterami pozytywnymi, co skrzętnie wykorzystuje główny antagonista serii, ale dostrzegam w tym kolejny ze znanych motywów literackich, gdzie poszczególne postaci będą musiały odkryć swoją dobroć i wewnętrzne powołanie by stawać w obronie ludzkości. Aczkolwiek, jak to zwykle bywa, część z nich zapewne opowie się po ciemnej stronie mocy.
Na szczególną uwagę zasługują grafiki autorstwa Adama Gorhama (rysunki) i Michaela Garlanda (kolory). Panowie zadziałali niezwykle subtelną równowagą pomiędzy szczegółem a ogółem. Tam gdzie to niezbędne dbają o detale, by w miejscach mniej ważnych zostawić niemal plamy koloru będące jedynie zarysem. Można powiedzieć, że nawet podpowiedzią tego, co się tam znajduje. Możemy zatem dostrzec, że na dłoni jednej z ofiar brakuje pierścionka, a pozostałe są pokryte tajemnymi znakami, ale we wściekłym tłumie nie rozróżnimy twarzy poszczególnych napastników. Podobnie jest ze stylem grafik. Nie będąc ani przesadnie komiksowe ani aż nazbyt realistyczne idealnie wpasowują się w to, czego oczekuję od wizualnej strony tego typu historii.
Co do samej historii, stworzonej przez Mata Rosenberga, jest ona bardzo klasyczna. Występują w niej wszystkie motywy znane z innych historii o drużynach obdarzonych niezwykłymi mocami herosów. Mamy więc odosobnienie, brak zgrania, swoiste zgorzknienie członków ekipy, moralne rozterki, niechęć przeciętnych obywateli…, czyli dostajemy wszystko to, co już raz było opowiedziane. Fabuła raczej nie jest w stanie zaskoczyć wytrawnego czytelnika komiksów, choć też mam wrażenie, że nie do niego została skierowana. To historia o młodych ludziach napisana dla nastolatków, by mogli utożsamiać się z jej bohaterami, ale nieco bardziej uwspółcześniona. Pierwsi X-Meni mimo niesamowitych gadżetów nie myśleli o smartphonach czy instagramie. Rosenberg postanowił też bardziej osadzić fabułę w naszej rzeczywistości. Z też powodu bohaterom zdarza się dyskutować o nowym sezonie The Walking Dead czy porównywać Enterpirsie’a do Sokoła Milenium. Ale te zabiegi mają jedynie przybliżyć czytelnikowi i postaci i wydarzenia, tworząc złudzenie, że poszczególne wydarzenia mogą mieć miejsce tuż obok nas.
W trzech zeszytach New Mutant: Dead Souls, które ukazały się do tej pory nie ma nic, co mogłoby zaskoczyć wytrawnego czytelnika. Póki co stanowią zwykłe, zapychające aczkolwiek ciekawe czytadło ze sprawnie przeprowadzoną akcją i zabiegami uwspółcześniającymi znane wątki. Jednakże nie wykluczam, iż w przyszłości może się to rozwinąć zupełnie inaczej. Tym, co naprawdę wyróżnia serię i dla mnie stanowi o jej wartości, jest niesamowita szata graficzna. Ta jest wynikiem współpracy Gorhama i Garladna, opowiadająca tę historię na równi z dialogami poszczególnych postaci. Tym samym choć nie uważam serii za duże wyzwanie czytelnicze, zachęcam do zapoznania się z nią i obserwacji, jak fabuła się rozwinie.
Autorka: Powiało Chłodem