„X-Men ’97” [Sezon 1] (2024) – Recenzja
X-Men ’97 [Sezon 1] (2024)
Ach, jak dobrze być fanem X-Men
To właśnie od X-Men zaczęła się moja przygoda z superbohaterami Marvela. Lata temu obejrzałam filmy wyprodukowane przez studio Fox i kompletnie w tym świecie przepadłam. Poszukując kolejnych opowieści o tych bohaterach, którzy tak mnie zaintrygowali, sięgnęłam po seriale animowane i zakochałam się jeszcze bardziej. To właśnie dzięki X-Men: The Animated Series i urokowi Gambita, charyzmie Rogue, ciepłu Storm, entuzjazmowi Jubilee oraz całej plejadzie innych znakomitych postaci poczułam się zachęcona, żeby zagłębić się w to uniwersum bardziej. Nic więc dziwnego, że gdy ogłoszono plany na powstanie kontynuacji mojej ukochanej animacji w postaci X-Men ‘97, byłam jednocześnie podekscytowana i zestresowana tym, jaki będzie efekt końcowy. Kiedy zaczęły się pojawiać pierwsze materiały promocyjne, moje obawy zaczęły szybko zanikać. Choć odnowione projekty postaci początkowo spotkały się w sieci ze sporą krytyką, mi odświeżone wizerunki mutantów przypadły do gustu od razu. Oficjalny zwiastun był już jedynie zwieńczeniem radosnego oczekiwania. Sama muzyka z klasycznego intra wystarczyła, żeby trafić prosto w moje serce i wywołać ogromną falę wzruszenia. A jak było ostatecznie? Czy sam serial również przypadł mi do gustu?
Odpowiedź na to pytanie będzie prosta i zapewne dla większości osób, które seans serialu już mają za sobą, spodziewana: tak. X-Men ‘97 to produkcja niemalże idealna, przy której spędziłam wspaniałe 10 tygodni i już nie mogę się doczekać jej powrotu z drugim sezonem.
Porozmawiajmy jednak nieco o szczegółach. To, co zdecydowanie rzuca się w oczy, to fakt, że formuła X-Men ‘97 została zdecydowanie odświeżona w porównaniu do X-Men: TAS. Nie mam tu jedynie na myśli aspektu wizualnego, ale też samą konstrukcję serialu. Klasyczny serial miał typową dla swoich czasów formę: większość odcinków opowiadała o pojedynczych przygodach, historia zamykała się w obrębie jednego epizodu. Oczywiście w tle ciągnęły się pewne bardziej rozbudowane wątki, a niektóre wydarzenia były rozbite na kilka kolejnych odcinków z „częścią” w tytule, jednak na ogół większość z nich można było obejrzeć właściwie z marszu, nie tracąc przy tym wiele. W X-Men ‘97 jest nieco inaczej. Owszem, historię Storm i Forge’a albo perypetie Jubilee i Sunspota w świecie Mojo można spokojnie skonsumować sobie jako osobne opowieści, jednak całościowo fabuła serialu jest bardziej zwarta. Staje się to widoczne zwłaszcza w połowie sezonu, gdy po ogromnej bombie w postaci piątego epizodu zaczynamy odczuwać, że stopniowo zbliżamy się do, trzyodcinkowego zresztą, finału.
Ta decyzja kreatywna to dla mnie wyraźny sygnał od twórców, że nawet jeśli poruszają się oni wciąż w świecie stworzonym na potrzeby serialu dla młodszej widowni i opowiadają o tych samych bohaterach, ewidentnie kierują się już do dorosłych widzów, tych samych, którzy z serialem dorastali. Świadczy też o tym znacznie większa śmiałość w ukazywaniu brutalności. X-Men ‘97 nie epatuje krwią, nie buduje swojej nowej tożsamości na przesyceniu przemocą, ale zdecydowanie się jej nie wstydzi i nie udaje, że krzywda może spotkać tylko wielkie roboty.
Czy kierowanie się głównie do przepełnionych nostalgią widzów X-Men: TAS oznacza, że X-Men ‘97 dla nowicjuszy będzie nieoglądalne? Moim zdaniem nie. Sam fakt, iż akcja rozpoczyna się zaraz po wydarzeniach z oryginalnej serii animowanej może budzić wątpliwości i słusznie odstraszać. Ponadto, serial nie marnuje czasu na przesadną ekspozycję i przedstawianie bohaterów od nowa. Mimo to uważam, że bardzo podstawowa wiedza na temat postaci i relacji między nimi wystarczy, by cieszyć się seansem. Oczywiście, fani pierwszej serii, filmów Foxa oraz czytelnicy komiksów będą mieli dodatkową frajdę z wyszukiwania wszelkich odniesień do istniejących już elementów tego świata, ale laicy nie powinni czuć się zagubieni.
Sama fabuła tego sezonu jest naprawdę satysfakcjonująca. Oferuje ona ogromną dawkę akcji, ale też niewiarygodny ładunek emocjonalny. Unika prostolinijności, prezentuje kilka plot twistów, wyciąga niespodziewane asy z rękawa i, co najważniejsze, wszystko to bardzo ładnie spina się w wyjątkowo udanym finale, który pozostawił mnie z apetytem na więcej. Dodatkowo historia ta jest utrzymana w duchu klasycznych x-menowych historii, w których mutanci stanowią metaforę przeróżnych uciskanych, dyskryminowanych grup i w których autorzy nie obawiają się odwoływać do sytuacji i wydarzeń znanych nam doskonale z naszej rzeczywistości.
To, co jednak dla mnie najważniejsze to bohaterowie. To oni są dla mnie sercem tego świata i tych opowieści. Jako że jestem świeżo po powtórce pierwszej trylogii filmów o X-Men, jeszcze bardziej doceniam fakt, że X-Men ‘97 unika największego grzechu tamtych produkcji, czyli wolverinozy. I nie zrozumcie mnie źle: naprawdę lubię Wolverine’a w wersji Hugh Jackmanna oraz rozumiem, z czego wynika tak wielka miłość fanów do tego bohatera. Jednocześnie po latach widzę jednak, jak bardzo skupienie na jednej postaci pozostawiło resztę mutantów niemalże zupełnie bez charakteru. X-Men ‘97 rozkłada uwagę widzów bardziej równomiernie na różnych członków grupy, co działa świetnie. Oczywiście część z nich ma bardziej istotne dla fabuły całego sezonu wątki, jednak twórcy starali się, by każdy miał możliwość zabłyśnięcia na ekranie i zaprezentowania swojego charakteru oraz umiejętności w pełnej krasie.
Niezmiernie cieszy mnie też fakt, że bohaterowie mieli przestrzeń na sporo przyziemnych interakcji, dzięki którym uczucia między nimi były bardziej namacalne. Moje serce rozpływało się na widok niemal siostrzanej relacji Jean i Storm oraz (nareszcie!) faktycznie bratersko-siostrzanej relacji Rogue i Nightcrawlera. Jako fanka Gambita i Rogue zostałam dodatkowo wyjątkowo emocjonalnie przeciorana po podłodze, ale w ostatecznym rozrachunku jestem naprawdę usatysfakcjonowana tym, jak historia moich ukochanych bohaterów się potoczyła i tym, jaką przeszli drogę. Tak naprawdę jedyną osobą, której moim zdaniem jak na razie nieco zabrakło przestrzeni, jest Morph. Jego udział w walkach bywał nieoceniony i można było wyłapać kilka ciekawych smaczków na temat jego postaci, chociażby w relacji z Loganem, ale czułam jednak, że chciałabym go widzieć na ekranie częściej. Zawiedzeni mogą być też fani Bishopa, który większą rolę będzie pełnił zapewne dopiero w drugim sezonie.
Oprócz tego lekkiego niedosytu wynikającego ze szczątkowego wątku Morpha trudno jest mi na cokolwiek innego narzekać. Może przyczepiłabym się lekko do epizodów adaptujących komiksową historię zatytułowaną Lifedeath, skupiającą się na relacji Storm i Forge’a. Niezbyt podobało mi się podzielenie jej na dwa odcinki i sklejenie jej początku z zupełnie oderwaną od niej przygodą Jubilee i Sunspota. Nie żyjemy już w erze telewizji, gdy sztywna długość odcinków podyktowana była ramówką, więc wydaje mi się, że spokojnie można byłoby wypuścić najpierw krótszy epizod o urodzinach Jubilee, a następnie dłuższy już w pełni poświęcony Lifedeath. Nie obraziłabym się też, gdyby w tej sytuacji twórcy postawili mocniej na interakcje między wspomnianą dwójką, zamiast aż tak mocno pędzić z akcją. Odczuwam też pewien niedosyt w związku z wątkiem konfliktu między Jean i Scottem. Podstawa tego zawahania w ich relacji była przeciekawa, więc byłam lekko zawiedziona, kiedy wszystkie problemy bardzo szybko się zakończyły, bo ich źródła po prostu zręcznie się pozbyto. Są to jednak aspekty na tyle drobne, że nie wpłynęły one na mój całościowy, bardzo pozytywny odbiór serii.
Na sam koniec chciałabym też zwrócić uwagę na aspekty techniczne, a przede wszystkim przepiękne wizualia. Już same unowocześnione projekty postaci absolutnie mnie zachwyciły, a zwłaszcza włosy bohaterów — naprawdę zachwycałam się ich fryzurami w każdym odcinku, jednak w połączeniu z animacją w wykonaniu Studia Mir i Tiger Animation wszystko spięło się w przecudowną, ogromnie satysfakcjonującą całość. Kolory są wyraziste i soczyste, sceny akcji kreatywne, dynamiczne i w pełnej krasie prezentujące potencjał mocy bohaterów, działających zarówno w pojedynkę, jak i w drużynie. Nawet jeśli bardzo czekam na nową odsłonę X-Men w aktorskim wydaniu, jestem przekonana, że w żadnym filmie czy serialu live action te postaci i ich zdolności nie będą wyglądały lepiej niż tu.
Jeśli chodzi o dubbing, to i w oryginalnej, i w polskiej wersji językowej pojawiła się część starej obsady, ale też zupełnie nowe twarze. Ja ze względu na sentyment obejrzałam serial z polskim dubbingiem i byłam nim naprawdę usatysfakcjonowana, choć widziałam też sporo klipów w oryginale i byłam pod ogromnym wrażeniem występów aktorskich, zwłaszcza w wykonaniu Lenore Zann i A.J. LoCascio, którzy włożyli w swoje interpretacje Rogue i Gambita serca i dusze.
Jestem przeszczęśliwa, że Marvel postawił na ten projekt i że okazał się on tak udany. Jeżeli nie zdecydowaliście się go jeszcze obejrzeć lub wahacie się, czy warto, koniecznie dajcie tej produkcji szansę. Jestem przekonana, że nie będziecie żałować.
Autorka: Dee Dee