„Yondu #1” (2019) – Recenzja
Yondu #1 (2019)
Akcyjniak klasy B
Ekspansja MCU spowodowała, że osoby wcześniej nie mające nic wspólnego z komiksami zaczęły się nimi interesować. Co za tym idzie, do świadomości szerszej grupy odbiorców, poza przygodami topowych herosów, trafiają także ci bardziej drugoplanowi. Po premierze drugich Strażników Galaktyki postać Yondu Udonta na krótki czas stała się internetowym fenomenem. Fani prześcigali się w tworzeniu memów w stylu Marry Poppins, w zaciszu domów roniąc łzy nad ostatnim dialogiem Yondu i Quilla. Niesamowita kreacja Michaela Rookera sprawiła, że dla wielu ten niebieskoskóry łowca okazał się jednym z ważniejszych bohaterów filmu. Nie dziwi więc, że twórcy z Marvel Comics, wychodząc naprzeciw oczekiwaniom nowych fanów, postanowili przybliżyć nam jego sylwetkę i sprezentować solową serię zatytułowaną po prostu Yondu, której pierwszy zeszyt ukazał się w listopadzie tego roku.
Już po pierwszym rzucie oka na okładkę autorstwa Cully Hamnera i Mike’a Spincera widzimy, że projekt postaci różni się od tego, co mieliśmy okazję oglądać na srebrnym ekranie. Tegoroczny Yondu to pijak, złodziej, szumowina i cwaniaczek najgorszego sortu, co aż za dobrze widać na jego styranej przez życie twarzy. Daleko mu do sympatii jaką wzbudzał Michael Rooker. Mimo że aktor prezentował nie mniej zakazaną aparycję co komiksowy odpowiednik, to jednak jego uśmiech nie powodował chęci ucieczki gdzie pieprz rośnie. Ale też Udonta nie jest postacią, którą mamy lubić.
Cała fabuła pierwszego zeszytu, nakreślona przez Zacka Thompsona i Lonnie Nadler, pokazuje Yondu z nienajlepszej strony. Nie jest zły do szpiku kości, bardziej chaotyczny neutralny, ale jego cwaniaczkowatość sprawia, że ja bym się zastanowiła dwa raz za nim bym mu zaufała. Do tego w intrygę zostają wplątani: niezwykle praworządny przybysz z przyszłości, okrutny zabójca na zlecenie i tajemniczy artefakt o mocy porównywalnej do Kamieni Nieskończoności. Czy ktoś jeszcze ma wątpliwości, że Wszechświat będzie zagrożony jak nigdy dotąd?
Najciekawiej prezentuje się kontrast pomiędzy wspomnianym podróżnikiem w czasie, a Yondu właśnie. Ten pierwszy jest nobliwym wojownikiem z rodu władców szlachetnej rasy Centurian, a ten drugi skrzętnie to wykorzystuje. Niezwykła praworządność chrononauty może być odbierana jako naiwność i tak po prawdzie w dużej mierze nią jest. Jakby sam się prosił o takie a nie inne traktowanie. Aczkolwiek mam za złe Udoncie, że to wykorzystuje. Cwaniakowanie, cwaniakowaniem, lecz pewne zachowania są zwyczajnie poniżej godności. Co nie zmienia faktu, że jestem święcie przekonana, iż tegoroczny Yondu będzie bohaterem dynamicznym, a na kartach komiksu zaobserwujemy jego znaczącą przemianę w tego zadziornego acz dobrego łotrzyka.
Pod względem graficznym, zeszyt ten prezentuje nam cudowną, cyberpunkową kolorystykę. Krzykliwe barwy w połączeniu z ostrą, gwałtowną kreską Johna McCrea doskonale oddają aglomeracyjny misz-masz miast przyszłości, w których toczy się akcja tego zeszytu. Jedynym wizualnym minusem tytułu jest dla mnie projekt postaci Yondu. Nie zrozumcie mnie źle. Prezencja bohatera doskonale oddaje jego podły charakter, co sprawia, że odrzuca mnie na sam jego widok. Tym samym trzeba uznać, że rysownicy wykonali kawał dobrej roboty, przenosząc raczej nienamacalne cechy na medium graficzne.
W sumie największy problem mam z fabułą tego tytułu. Jej pretekstowość i sztampowość po prostu mnie męczyła. Bo co tu mamy? Duet w stylu Tango i Casha z jeszcze bardziej podkręconymi cechami charakteru. A wszystko po to, by przepaść pomiędzy postaciami była jeszcze większa. I co będą musieli zrobić? By ocalić miasto/świat/galaktykę jeden będzie musiał stać się bardziej impulsywny i zadziorny, a drugi odkopać zalegające na dnie serca pokłady dobroci. A wszystko to przy akompaniamencie takiej ilości wybuchów, jakiej nie powstydziłby się Michael Bay. Nie jest to do końca wadą, bo akcyjniaki klasy B też są potrzebne, ale chyba ostatnimi czasy za dużo takich przeczytałam i czuje przesyt ilością klisz w komiksach.
Podsumowując, Yondu 2019 jest sprawnie wydanym komiksem nie odstającym aż nadto poziomem od pozostałych tytułów Marvela. Zacna strona graficzna równoważy sztampową fabułę, która choć kliszowata może zapewniać pewną rozrywkę. Część elementów jest ciekawa, części mogłoby nie być, ale w sumie nie oczekiwałam niczego innego. Jako historia przybliżająca historię postaci może się sprawdzić, ale to okaże się dopiero w kolejnych zeszytach. Ogólnie jest to komiks średni, ale na swój sposób interesujący. Tak jak interesujące są wszystkie akcyjniaki klasy B.
Autorka: Powiało Chłodem
Coś w stylu Deadpool’a i Punisher’a?