„Black Panther #1-10″(2016-2017) – Recenzja
Black Panther #1-10
Black Panthera (postać wykreowaną przez Stana Lee i Jacka Kirby’ego) poznałam pierwszy raz na wielkim ekranie w filmie Kapitan Ameryka: Wojna Bohaterów. Nie wiedziałam o nim prawie nic, za wyjątkiem paru szczegółów, że pochodzi z fikcyjnego kraju Wakanda, że jest synem króla, że przebiera się w kostium czarnej pantery, a sam strój jest wykonany z Vibranium, czyli z tego samego metalu, co tarcza Kapitana Ameryki. Moja wiedza na temat tej postaci ograniczała się mniej więcej do tych kilku informacji. Nie byłam pewna, czego po takim bohaterze, który w Kinowym Uniwersum Marvela miał się pojawić pierwszy raz, mogłabym się spodziewać. Nie przedłużając zbytnio powiem, że tenże heros z miejsca przykuł moją uwagę nie tyle wyglądem, co zachowaniem, sposobem wysławiania się i generalnie osobą. Chciałam bliżej poznać T’Challę (czyli mężczyznę wdziewającego kostium Czarnej Pantery), stąd też sięgnęłam po komiks zatytułowany nie inaczej jak… Black Panther.
T’Challa jest królem wysoko rozwiniętego państwa Wakanda, leżącego w Afryce Wschodniej, słynącego ze złóż Vibranium oraz połączenia tradycyjnej kultury z nowoczesnością. Tymczasem jednak w państwie panuje kryzys. Bunty w kopalniach, gwałty, strzelaniny. Kraj jest na skraju rewolucji, którą podjudza Tetu oraz Zenzi, natchnieni naukami Changamire. Chcą przejąć władzę i zrzucić z tronu T’Challę.
Z drugiej strony dwie (właściwie już byłe) strażniczki Dora Mijale, broniące rodu królewskiego, Ayo i Aneka, kradną stroje Midnight Angels i na własną rękę walczą o wolność przede wszystkim kobiet, będących w niewoli i ucisku mężczyzn.
Do tego dochodzą osobiste problemy króla Wakandy. Jego siostra, Shuri, utknęła w swego rodzaju wymiarze między życiem a śmiercią. Pantera robi wszystko, co w jego mocy, by ją ocalić i uwolnić z tego ”zawieszenia”. Sam często też zastanawia się nad sensem władzy. Czuje, że nie jest dobrym królem, że nie jest w stanie podołać tak wielkiemu wyzwaniu i dźwigać tak ogromny ciężar, jakim jest władza w państwie. Wie, że jest bohaterem. Wraz z drużyną Avengers ocalił świat przed inwazją Namora, Doktora Dooma czy Thanosa. Czy jest jednak godnym królem? Czy będzie tak dobry jak jego poprzedniczka Shuri?
T’Challa ma więc teraz wiele problemów na głowie. Ma wątpliwości, chwile słabości, ale wie też, że nie może się poddać i musi ratować swój kraj, i swoich poddanych. Siostra także go potrzebuje. Od razu, jak się patrzy na Black Panthera, widzi się, że cierpi, ale można też dostrzec, że jest w nim siła do walki nie tylko z wrogiem, lecz także ze swoimi słabościami. Budzi szacunek i respekt czytelnika. Ma się poczucie, że mimo nawarstwiających się kłopotów, nie ma nikogo lepszego, kto mógłby pokonać przeciwieństwa losu.
Ciekawie przedstawia się relacja między T’Challą a macochą Ramondą. To bez znaczenia, że nie ma między nimi pokrewieństwa. Jest wspaniałą i kochającą matką dla syna, któremu zawsze udzieli rady i wesprze w trudnej chwili.
Za stronę graficzną w komiksie w głównej mierze odpowiadają Brian Stelfreeze, Chris Sprouse i Karl Story, a za kolorystykę Laura Martin. Powiem szczerze, że właśnie pod względem wizualnym komiks prezentuje się fenomenalnie. Kreska jest gruba i wyrazista, twarze bohaterów mają doskonałe proporcje. Sceny walk prezentują się nader dobrze. Kolory są żywe i oryginalne. Idealnie pokazano kontrast: zimne barwy – nowoczesność; ciepłe barwy – egzotyka i tradycjonalizm. Technicznie rzecz ujmując: komiks wygląda naprawdę rewelacyjnie, aż się przyjemniej czyta.
Jak wiadomo, jednak nie wszystko złoto, co się świeci. Przez pierwszą połowę serii przechodziło mi się z trudem i naprawdę nie potrafiłam się wciągnąć w treść. Na pewno nie ułatwiała mi tego dosyć pokaźna liczba wątków, które zostały poruszone w komiksie: powstanie kobiet, bunt organizacji The People, duchowa wędrówka Shuri przez różne pokolenia Wakandy, wewnętrzne monologi Black Panthera, przytłaczająca ilość patetycznych przemówień (nie tylko głównego bohatera). Do tego te skrajne przeskoki – Czarna Pantera bije się z Ezekielem Stane, gdy nagle wędrujemy sobie z Shuri przez las. W pewnych momentach gubiłam się i ciężko było mi się skoncentrować. W dodatku przez taką ilość omawianych tematów nie skupiono się zbytnio na samej głównej postaci, czyli na Black Pantherze. Owszem, poznajemy jego myśli, uczucia i obawy, ale zostało to przedstawione tak po macoszemu, jakby to nie było ważne. Przynajmniej takie odnoszę wrażenie. Po prostu za mało czasu poświęcono protagoniście.
Komiks ma też plusy. Najbardziej spodobał mi się zeszyt siódmy, gdzie na pomoc Black Pantherowi przybywa The Crew, czyli ekipa w składzie: Luke Cage, Misty Knight, Manifold i Storm. Od razu przyjemniej się czyta i ogląda, jak razem cała piątka daje łupnia złoczyńcom. Kolejnym przyjemnym smaczkiem w komiksie jest epizodyczna scenka, gdy T’Challa rozmawia z Tonym Starkiem. To sprawiło, że uśmiech pojawił mi się na twarzy. Takie rozładowanie napięcia.
Może wrócę na chwilę do strony wizualnej, ale najbardziej zachwyciło mnie przedstawienie tej tradycyjnej, egzotycznej strony Wakandy. Widoki, stroje mieszkańców, te wszystkie korale, tatuaże i oryginalne fryzury. Taka mała rzecz, ale dzięki temu naprawdę poczułam afrykański klimat i przez cały czas miałam wrażenie, jakbym tam była wraz z tymi ludźmi.
Podsumowując, komiks wydaje mi się całkiem średni. Akcja rozkręca się dosyć powoli, a naskakujące na siebie wątki sprawiają, że można się trochę pogubić. Pod tym względem scenarzysta Ta-Nehisi Coates musi popracować. Mimo to, jeśli chcesz wybrać się w podróż po naprawdę pięknie pokazanym kraju i masz ochotę wesprzeć Black Panthera, to jest to komiks dla Ciebie. Ja z przyjemnością wrócę do tej serii, gdyż zakończenie dziesiątego zeszytu to dopiero początek otwartej wojny!
Autorka: Rose