„Captain America: Steve Rogers #1” (2016) – Recenzja

Captain America: Steve Rogers #1

Jakiś czas temu fani Marvela mieli okazję przeczytać wstęp do nowej historii ze Stevem Rogersem w roli głównej. Ten krótki zeszyt obfitował w liczne dialogi i garść informacji o nowej Hydrze i S.H.I.E.L.D.  Chyba nikt się wtedy nie spodziewał, że Captain America: Steve Rogers #1 wstrząśnie całym komiksowym światem, a scenarzysta Nick Spencer zostanie zasypany pogróżkami od fanów. To był (jest) szok i aż dziw, że zaczęło się banalnie.

Jeśli śledziliście przygody Steve’a Rogersa to doskonale wiecie, że został on pozbawiony serum super-żołnierza i błyskawicznie się postarzał. Nie mógł dłużej występować w roli Kapitana Ameryki, jednak za sprawą Kobik (Cosmic Cube – urządzenia skupiającego energię kosmiczną, przyjmującego formę małej dziewczynki) udało mu się odzyskać sprawność i młode ciało. Dostaliśmy więc odmienioną ikonę amerykańskiego patriotyzmu, z nowym strojem i tarczą.

Akcja Captain America: Steve Rogers #1 rozgrywa się na kilku płaszczyznach, a bieżące wydarzenia przeplatane są retrospekcjami. Nie jest to bynajmniej minus zeszytu, bo wszystko odbywa się całkiem płynnie i prowadzi nas nieuchronnie do zaskakującego finału.

Początek przenosi nas do roku 1926, do Nowego Jorku, gdzie kilkuletni Steve wraz z matką otrzymują nieoczekiwaną i pozornie bezinteresowną pomoc od obcej kobiety. Owa kobieta, Elisa Sinclar, rekrutuje członków, jak sama mówi, dla nowej obywatelskiej organizacji. Łatwo się domyślić, że nie jest to takie zwyczajne stowarzyszenie, a ulotka ze znajomym kształtem, czaszki z mackami ośmiornicy, ostatecznie wyjaśnia całą sprawę.

Warto dodać, że retrospekcje te są wspomnieniami Steva, który dzieli się nimi z najbliższą osobą – z Sharon Carter. Rogers opowiadając Sharon o swoich problemach z nowym ciałem, jednocześnie zdaje się przywoływać dawne wydarzenia tylko po to, żeby usprawiedliwić się ze swoich późniejszych decyzji. Padają tam wtedy takie, moim zdaniem dość ważne, słowa: W odpowiedniej chwili każdy z nas może być bohaterem. Wierzę w to, ponieważ kiedy byłem chłopcem, widziałem to na własne oczy. Te wydarzenia zainspirowały mnie.

Oprócz powyższego tête-à-tête ze Stevem, Sharon Carter w tym zeszycie ma swój udział w jeszcze kilku wydarzeniach. W jednym z nich obserwujemy wymianę zdań między Sharon a Marią Hill. Widoczna różnica w światopoglądach kierownictwa  S.H.I.L.E.D raczej nie najlepiej wróży tej organizacji.

W zeszycie oczywiście nie brakuje tych złych, nowa Hydra bowiem rozpoczyna rewolucję, w której Red Skull skupia się na uchodźcach i imigracji. (Trzeba przyznać, że Nick Spencer sprytnie wplótł obecne problemy naszego świata w fabułę komiksu).

Wróćmy jednak do Steve’a. Captain America ma dwa zadania, musi powstrzymać pogubionego i młodego zamachowca Hydry i ująć Barona Zemo, który porwał doktora Erika Selviga. W obu akcjach Rogersowi pomagają nowi bohaterowie: Free Spirit i Jack Flag.

Pierwsza misja zdaje się przebiegać sprawnie i szczęśliwie, jednak kończy się wybuchem. Druga, będąca zakończeniem zeszytu, również zawiera bombę, ale innego rodzaju…

Eksplozja z pierwszej misji odrzuciła Steva, nie czyniąc mu praktycznie żadnej szkody, natomiast drugi wybuch  uderzył w nas, czytelników, zadając dotkliwe rany. W jednej chwili widzimy jak Rogers, na pokładzie samolotu, walczy z Zemo, a już w następnej największy amerykański bohater pozbywa się swojego sprzymierzeńca, Jacka Flaga, wypowiadając słowa, które mają zmienić wszystko: Hail Hydra!


Nie mam pojęcia, czym kierował się Nick Spencer tworząc taki scenariusz. Zrobienie ze Steve’a Rogersa agenta Hydry jest tak zaskakujące, że ciężko oceniać ten pomysł w kategoriach zły – dobry.
Sam strona wizualna Captain America: Steve Rogers #1 to zasługa Jesusa Saiza. Tutaj jest poprawnie, ale bez fanfar. Spodobały mi się retrospekcje utrzymane w szaro-czerwonych tonach. Łatwo było je oddzielić od kolorowej reszty. Rysunki do mnie nie przemówiły, chociaż operowanie światłem, głównie na twarzach postaci, dało niezły efekt.

Podsumowując, jestem równocześnie zaciekawiona i rozgoryczona. Czy człowiek o tak nieposzlakowanej opinii jak Kapitan Ameryka, będący dla wielu symbolem prawości, był od zawsze podwójnym agentem? Jeśli działał w Hydrze od dziecka, to jakim cudem był kiedyś godny podnieść Mjolnira? Czy ktoś ma nad nim kontrolę, czy może mamy do czynienia z jakąś alternatywną wersją Capa? Tych pytań jest mnóstwo, a żadna odpowiedź nie wydaje się być dostatecznie dobra.

Jeśli ze strony Marvela miał to być zabieg marketingowy, to mnie kupili. Nie śledzę na bieżąco serii komiksowych, czytam je dopiero po kilku, a nawet kilkunastu miesiącach od dnia premiery. Jednak cliffhanger zastosowany w tym zeszycie sprawił, że odliczam z niecierpliwością dni do pojawienia się numeru #2.


Autorka: Zireael

Subskrybuj
Powiadom o
guest
0 komentarzy
Inline Feedbacks
Zobacz wszystkie komentarze
0
Podziel się z nami swoim komentarzem.x