"Carnage #1-15" (2016-2017) – Recenzja
Jednym z najbardziej znanych nam symbiontów jest Venom, którego pierwszym, ale nie jedynym nosicielem był Spider-Man. Jednakże dużo osób zapomina o fakcie, iż one też mogły mieć potomków. Carnage, inaczej zwany czerwonym symbiontem, był latoroślą Venoma, ale nie tylko ten fakt czyni go, tak wyjątkową postacią w świecie Marvela. Jedną z jego niepowtarzalnych cech była zdolność związania się na stałe tylko i wyłącznie z jednym nosicielem, którym w tym wypadku był Cletus Kasady (przypomnijmy, że Venom miał aż sześciu głównych gospodarzy, z czego czwórkę najbardziej rozpoznawalnych).
Cletus miał dość ciężkie dzieciństwo, które prawdopodobnie przyczyniło się do rozwinięcia w nim charakteru seryjnego mordercy. Mianowicie, był świadkiem brutalnego mordu ojca wykonanego na jego matce, po czym trafił do sierocińca, gdzie był prześladowany nie tylko przez wychowanków, ale też opiekunów. W końcu nie wytrzymał presji i ilości agresji, jaka była w niego wymierzona i doprowadził do spalenia domu dziecka. Cletus był oskarżony o popełnienie jedenastu morderstw, mimo że sam przyznał się do tuzina więcej, jeszcze zanim skończył dwadzieścia parę lat. Jego główna zasada życiowa opierała się na przekonaniu, iż świat jest naturalnie chaotyczny, a prawo i sprawiedliwość to perwersja. Spotkanie z symbiontem nie było aż tak wyjątkowe jak w przypadku Spider-Mana, bowiem dopadł go w więzieniu, w czasie ucieczki Eddiego Brocka (nosiciela Venoma). Po połączeniu się Cletusa z symbiontem, ponownie zaczął swoją rzeź na losowo spotkanych ofiarach. Dość charakterystyczna cechą Carnage’a był czerwono- czarny wygląd i nowa umiejętność, nieodziedziczona po Venomie, do tworzenia własnej broni za pomocą swoich macek, które po jakimś czasie znikały po odłączeniu się od jego ciała.
Komiks zaczyna się od pogoni oddziału specjalnego za Carnagem (wśród nich Clarie Dixon, Jon Jameston, Eddie Brock – poprzedni nosiciel Venoma), którego głównym planem było złapanie symbiota na terenie opuszczonej kopalni. Przynętą dla Carnage’a była Manuela Clarendon, ona jedyna ocalała z pierwszej masakry (przypominajmy, że podczas podpalenia sierocińca uszła z życiem właśnie Manuela, co Carnage uważał za plamę na honorze i postanowił ją zgładzić). Niestety, użycie broni sonicznej nie poszło zgodnie z planem, poskutkowało ono zawaleniem się ziemi i uwiezieniem symbiotu razem z kilkoma członkami FBI na dole opuszczonej kopalni. Na ratunek przybywa reszta zespołu wraz z samym Johnem Jamesonem, który przyjmuje postać Man-Wolfa i stacza walkę z Carnagem, który niestety ucieka. By przeszkodzić Carnage’owi w ucieczce grupa specjalna użyła dość potężnej broni sonicznej, która spowodowała zapadnięcie się tunelu. Mimo tego, Carnage odnalazł tajemnicze wrota, ukryte dość głęboko pod kopalnią. Po przestąpieniu przez ich próg, odkrył sektę, która oddawała cześć magicznej księdze zwanej Darkhold, dzięki której Carnage zyskał większą moc i władzę nad członkami sekty, ale niestety cena tego będzie dość wysoka…
Komiks bardzo miło mnie zaskoczył, ponieważ fabuła (za którą odpowiedzialny jest Gerry Konway) jest złożona ze splotu wydarzeń, które ciężko przewidzieć, z powodu różnych zwrotów akcji. Stary, dobry Carnage zbiera krwawe żniwo, aż przyjemnie się patrzy. Śmiem rzec, iż fani Cthulhu mogą być dość mile zaskoczeni, ponieważ kilka motywów zawartych w tej serii jest poniekąd zaczerpniętych z twórczości Lovecrafta. Oczywiście oprócz głównego czerwonego symbionta, możemy spodziewać się Toxina i Raze, potomków Carnage’a, którzy odegrają kluczową role w fabule tego komiksu. Jeśli chodzi o budowanie relacji pomiędzy bohaterami, postać Carnage’a jest tu bardzo ważna, ponieważ łączy obce sobie charaktery, które pomimo swojej przeszłości są w stanie wziąć udział we wspólnej walce, byleby tylko unieszkodliwić Carnage’a.
Jeśli zaś o kolorystkę chodzi – tutaj znowu spotka nas bardzo miłe zaskoczenie, ponieważ artysta – Andy Roy – odwalił kawał dobrej roboty. Komiksy z serii Carnage są ogólnie utrzymane w mrocznej tonacji (za wyjątkiem kilku retrospekcji). Natomiast, gdy zaczynają się sceny walki, często zestawiane są barwy kontrastujące, co sprawia, że akcja nabiera tempa i wyrazistości, a przez to bardziej skupia uwagę widza. Nie mam również zastrzeżeń, co do kreski Mike’a Perkinsa, gdyż moim skromnym zdaniem cała seria jest narysowana świetnie. Jako fanka ostrzejszej kreski muszę powiedzieć, że świetnie współgra ona z postacią Carnage’a i z wydarzeniami, które mają miejsce w całej tej serii. Grzechem byłoby nie wspomnieć o okładkach, które według mnie wyglądają jak małe dzieła sztuki. Chętnie powiesiłabym je na ścianie. Na każdej z nich przedstawiony jest oczywiście Carnage, tyle że w różnej formie, co więcej wydawałoby się, że nawet w różnym stanie skupienia (raz jest przedstawiony jako on sam, innym razem jako fala lub tunel). Osoby, które popełniły te cieszące oczy grafiki to Mike Del Mundo, Mike Perkins i Andy Troy. Mogę też poniekąd stwierdzić, że abstrakcyjność okładek łączy się z abstrakcyjnością wydarzeń w komiksie, ponieważ im dalej w las (dosłownie i w przenośni), tym akcja nabiera całkowicie innego obrotu zdarzeń i wydarzenia zaczynają być coraz bardziej oderwane od rzeczywistości. Z mojego punktu widzenia zabieg taki zdecydowanie zachęca do przeczytania kolejnego zeszytu.
Podsumowując – chłonęłam zeszyt za zeszytem, jak gąbka wodę. Seria pełna jest wartkiej akcji, aczkolwiek są momenty, kiedy (moim zdaniem) jest ona trochę za bardzo przegadana, chociaż da się to znieść. Nie dość, że numery są utrzymane w bardzo ciekawym klimacie i po prostu fajnie się na nie patrzy, to i sama fabuła jest równie ciekawa, jak i rozwinięta. Fani Carnage’a na pewno będą zadowoleni, natomiast osoby, którym ta postać jest obca i dopiero zaczynają z nim przygodę, mogą zapoznać się z jego historią w łatwy i przyjemny sposób, dzięki króciutkim, ale pełnym informacji retrospekcjom.
Autorka: Lynn