„Monsters Unleashed #1-5” (Event – 2017) – Recenzja
Monsters Unleashed #1-5 (Event – 2017)
Dość długo zabierałam się za przeczytanie tej opowieści, ponieważ, po pierwszym numerze trochę się zawiodłam. Jestem jedną z osób, które różnego rodzaju eventy i crossovery męczą. Nie lubię natłoku bohaterów w jednym zeszycie lub serii, choć tym razem byłam na siebie zła, że tak długo ociągałam się z czytaniem. Zacznijmy jednak od początku.
Fabuła Monsters Unleashed, autorstwa Cullena Bunna, opowiada o ataku potworów na Ziemię. W sumie nic nadzwyczajnego, bo jakby nie patrzeć w komiksach, czy też innych pozycjach książkowych, filmach i grach zdarzało się wilokrotnie, że jakieś monstra zagrażają naszej niebieskiej planecie. Niestety, mnie to nie ujęło. W pierwszym zeszycie mamy tłumy superbohaterów walczących w różnych częściach globu i próbujących powstrzymać coraz to nowe potwory. Panuje chaos i krwawa jatka. Herosi powoli tracą siły, a poczwar przybywa coraz więcej.
W całą akcję włączeni są bohaterowie mniej lub bardziej znani z takich grup jak: Avengers, X-Men, Inhumans, Champions i Guardians of the Galaxy. Mocarze chwilowo nie są świadomi, co się dzieje, ale Elsa Bloodstone (pogromczyni potworów) wpada na pewien trop. W czasie, gdy herosi naparzają się z ogromną ilością bestii, Elsa odkrywa, że za wszystkimi incydentami stoi mały, delikatny dzieciak – Kei Kawade. Pomimo niepozornego wyglądu, jest on w stanie narysować i dzięki temu wskrzesić do życia daną kreaturę (samemu nie będąc tego świadomym). Na tę chwilę Kei staje się antagonistą, do czasu, gdy… tego musicie dowiedzieć się już sami. Ja takiego zwrotu akcji się nie spodziewałam. Mimo, że przerobiłam multum motywów komiksowych, książkowych i filmowych związanych z całą gamą stworów.
Jeśli chodzi o budowanie relacji, nie możemy od tej seryjki za bardzo wymagać. Nie ma tu wielkiego rozwoju czy zmian w charakterach postaci. Skupiamy się głównie na akcji, a nie na zacieśnianiu jakichkolwiek więzi pomiędzy bohaterami.
Paleta barw Davida Curiela ukazana w komiksie jest przepiękna i odpowiednio dobrana. Niesamowicie kolorowe rysunki, stworzone piękną kreską z dużą ilością detali to prawdziwa gratka. Ich autorem jest Steve McNiven. Postacie są narysowane w miarę szczegółowo, aczkolwiek to potwory stanowią tutaj istną wisienkę na torcie. To jak wyglądają tutaj ich sylwetki, a także zbliżenia, jest godne podziwu. Autora rysunków należy pochwalić, bo w tej opowieści to nie bohaterowie, ale monstra są na pierwszym planie, co jest odmienne i przez to ciekawe.
Na samym początku nie polubiłam tej serii, zbyt duży chaos trochę mnie odrzuca od czytania tego typu historii. Uważam, że duża ilość akcji jest wskazana, ale gdy ciągnie się przez całą serię bądź zeszyt, to jednak jest to trochę przytłaczające. Do MU przekonałam się dopiero w kolejnym zeszycie, gdzie znajdujemy odpowiedzi na nurtujące nas pytania i kolejne zagadki. I tak po nitce do kłębka, od tomiku do tomiku, otrzymujemy kolejne odpowiedzi i sekrety, co może wyzwolić w nas małego Sherlocka Holmesa, pragnącego rozwikłać łamigłówkę i dowiedzieć się więcej. Jeśli chodzi o słabe strony eventu – uważam, że takowych, większych, tu nie ma. Tak jak mówię, początek był dla mnie do bani, ale mam wrażenie, że zostało to zaplanowane przez autorów, by zachęcić do przeczytania kolejnego numeru. Chętnie polecę komiks osobom, które zainteresowane są horrorem, a przy okazji są miłośnikami bestii różnego rodzaju i kalibru.
Autorka: Lynn