„Moon Knight Vol. 1-2” (2011-2012) – Recenzja
Moon Knight Vol. 1-2 (2011-2012)
Po dostarczeniu komiksu gronu fanów Daredevila, duet w postaci Alexa Maleeva i Briana Michaela Bendisa, sięgnął po inną, acz nie tak popularną postać. Jest nią oczywiście Moon Knight. Historia Marca Spectora należy do tych ewidentnie bardziej pokręconych, balansujących na krawędzi tego, co jest prawdą, a co tylko wymysłem umysłu głównego bohatera. Omawiany wyżej duet pogłębia jeszcze bardziej mythos księżycowego krzyżowca i dodaje kolejną cegiełkę w jego szaleńczym życiu. Ja wiązałem z tą historią dość duże nadzieje, rozpalone przez rewelacyjny długi run tych dwóch panów traktujący o Matt’cie Murdocku, a do tego jestem fanem Moon Knighta. Czy zatem warto sięgnąć po ten komiks?
Marc Spector wiedzie podwójne życie: za dnia jest po prostu kolejnym bogaczem, który ma w dodatku wtyki w przemyśle filmowym, gdzie kręcony jest serial luźno oparty na jego perypetiach jako jego nocne alter-ego, Moon Knight. Bohater przeprowadził się do Los Angeles, gdzie dołączył do tzw. West Coast Avengers (o których nie ma kompletnie nic w tym tomiku) i zwalcza przestępczość. W mieście pojawia się nowy Kingpin, który żelazną ręką chce rządzić zachodnim wybrzeżem. Jakby tego było mało, jest on w posiadaniu oryginalnej głowy Ultrona. Moon Knight postanawia wziąć sprawy w swoje ręce i wyrusza wraz z Wolverinem, Spider-Manem oraz Kapitanem Ameryką na jednoosobową krucjatę przeciwko tajemniczemu złoczyńcy.
Tak, wiem, co napisałem. Że to jednoosobowa krucjata. Tu właśnie pojawia się pierwszy plot-twist, który wszystkim spalę z miejsca. Spector ma po prostu fizia i myśli, że główni członkowie drużyny Avengers, z Kapitanem Ameryką na czele, przychodzą do niego po rady i chcą wspólnie z nim podjąć kolejne kroki w walce przeciwko zagrożeniu. Przyznaję, to wygląda naprawdę spoko – widzieć taką ekipę, jak czatuje przy jakimś podejrzanym magazynie i decyduje się na atak – jednak wywoływało to u mnie także lekki uśmieszek politowania.
Oczywiście, ma to jakiś sens, albowiem Spector jest przekonany tak bardzo o obecności wspomnianych herosów, że sam, walcząc ze złoczyńcami, myśli nie raz, że jest którymś z nich. Do tego stopnia, że ma gadżety pokroju repliki tarczy Kapitana, pazurów Logana czy też sieci pająka. Wraz z postępem historii, Spector powoli zaczyna zdawać sobie sprawę, że postacie, które mu doradzają, są tylko wytworami jego psychiki, ale w żadnym wypadku nie przeszkadza mu to ich słuchać i dostawać takie porady, jakby naprawdę siedzieli tam obok niego. Generalnie Marc nie jest tu stoickim, zamyślonym bohaterem, jak bywało to w innych runach z jego udziałem. Moon Knight Bendisa to gadatliwy typ, które żartuje sobie tu i tam, rzuca sarkastycznymi uwagami i nie przypomina w niczym inkarnacji np. znanej z komiksów Bensona czy Houstona.
Oczywiście pokazanie, jak bardzo walnięty Spector jest, to główna oś tego komiksu. Spotykamy tu także inne postacie poza plejadą Marca i jego wyimaginowanych przyjaciół. Jest Echo, ex-członkini New Avengers, działająca pod przykrywką w Los Angeles, aż do momentu, gdy Moon Knight nie wkracza do akcji i nie odkrywa jej. Owocuje to oczywiście przelotnym romansem oraz team-upem.
Oprócz niej, jest też niejaki Buck Lime, który jest dla Moon Knighta kimś jak Micro od Punishera. Różnicą jest to, że za sowitą opłatą dostarcza mu on jakieś ekskluzywne zabawki. Zdarza mu się też wykonywać dla niego zadania, ułatwiające Spectorowi dotarcie do celu. Lime jest ex-agentem S.H.I.E.L.D i da się z nim sympatyzować. To typowa sytuacja, gdy bohater robi coś dla kasy w obecnym momencie życia, patrzy na swojego 'szefa’ spode łba, a ostatecznie pomiędzy tą dwójką nawiązuje się jakaś nić porozumienia oraz sympatii.
Ostatnim elementem układanki jest Hrabia Nefaria, który ustabilizował się jako lokalny boss, mając przy tym skądś głowę Ultrona. Niestety, autorzy nie pokusili się powiedzieć skąd. Można jedynie założyć, że z czarnego rynku, bo takowej nie kupimy raczej w lokalnym Walmarcie. Ot, zwykły czarny charakter, który (przynajmniej w teorii, patrząc na jego moce) mógłby spopielić Spectora pierwszym lepszym pierdnięciem. Jest to dość mocno (jak to w komiksach) naciągane, że złoczyńca z mocami na poziomie Boga nie daje rady podrzędnemu bohaterowi, o którym nikt kompletnie nie słyszał. Nie oznacza to jednak, że oglądanie efektownych starć między Spectorem a Hrabią nie cieszy oczu.
Przeciwnie, kreska nakreślona przez Alexa Maleeva ma ten idealny, mroczny, brudny ton, który tak bardzo pasuje do tej historii. Ten artysta to wirtuoz przelewania mroku i nieszczęścia głównego bohatera na papier. Sam komiks obecnie można dostać za duże pieniądze, w dwóch, oddzielnych tomach, w twardej bądź miękkiej oprawie. W środku znajdziemy papier kredowy, a zakończenie obu tomów prezentuje szkice koncepcyjne i bonusowe artworki. Miły dodatek, jednak nie warto szukać tych tomów za obecne ceny. Dlaczego? Już na wiosnę dostaniemy kompletne wydanie powieści o Moon Knight’cie, autorstwa Bendisa i Maleeva. Będzie ono zamknięte w jednym tomie, w twardej oprawie, o powiększonym formacie.
Czy zatem warto sięgnąć po ten tomik? Jeśli jesteście fanami Marca Spectora, lubicie kreskę Alexa Maleeva, to jak najbardziej tak. Ale tylko pod warunkiem, jeśli znajdziecie go w niższej cenie. Moon Knight Bendisa to dość interesujące uzupełnienie legendy pięści Khonshu. Z drugiej strony, nie wprowadza nic takiego, czego byśmy do tej pory nie widzieli. Dlatego też mogę powiedzieć, że to kolejny, bardzo przeciętny komiks.
Autor: Zilla