„Spider-Man #1” (2019) – Recenzja
Spider-Man #1 (2019)
Spider-Man: Lost
Odnośnie projektów J.J. Abramsa można mieć właściwie tylko jedno oczekiwanie: żeby nie okazały się wtórną rozrywką, której autor nie miał pojęcia, jak poprowadzić. Serial Lost: Zagubieni do pewnego momentu i był udany, potem stał się parodią samego siebie. Jego Star Trek mnie wynudził. Jego Gwiezdne Wojny okazały się jedynie plagiatem fabularnym wcześniejszych filmów z tej serii – serii, której swoją drogą fanem nie jestem, bo nigdy nie zaserwowała mi nic ponad typową, niezobowiązującą rozrywkę, niższą poziomem na dodatek od większości filmów Kina Nowej Przygody. Dlatego odnośnie mini-serii, gdzie głównym bohaterem jest Spider-Man miałem mieszane uczucia. Tym bardziej, że do pomocy Abrams zatrudnił tu swojego syna. Co z tego wszystkiego wyszło?
Zaczyna się, jak na tego twórcę przystało. Epicko, ale wtórnie. W gruzach pozostałych po bitwie Spider-Man i MJ zostają zaatakowani przez tajemnicze robotyczne stworzenia – Cadaverous – które zabijają Mary Jane, przebijając ją i zrzucając z mostu. Peter też nie wychodzi z tej walki najlepiej: traci rękę.
Mija dwanaście lat. Syn Parkerów, Ben, jest już nastolatkiem – cichym, spokojnym, ale potrafiącym przyłożyć tym, którzy chcą go nękać. Wszystko jednak zdaje się układać całkiem nieźle. Peter odnalazł się w normalnym życiu, Ben też jakoś sobie radzi. Przebudzenie mocy w nastolatku staje się jednak początkiem nowych problemów, które mogą pchnąć młodego Parkera na szaloną i niebezpieczną ścieżkę…
Star Warsy J.J. Abramsa były tworzone metodą kopiuj-wklej i taki też jest jego Spider-Man. A właściwie alternatywna wersja Spider-Mana, w którego przyszłość wkraczamy z tym zeszytem. Abrams, a właściwie Abramsowie, kopiują tu wszystko, co znane jest z serii: od śmierci bliskiej osoby, która popycha nastolatka do działania, przez poszczególne sceny, na wątkach skończywszy. Nic, co znajdziecie w tym zeszycie nie jest świeże, a co więcej jest w tym sporo kiczu (główni źli tej mini-serii to jakaś porażka, niestety – to ma być jakiś generał Grievous czy jak?).
Najbardziej boli jednak kopiowanie wszystkiego, co już było. Sam motyw, by dla młodego Spider-Mana znaleźć taki ekwiwalent wujka Bena świetnie wykorzystał Bendis w pierwszych zeszytach przygód Milesa Moralesa. Tu uczynienie kimś takim MJ okazuje się odartym z emocji niewypałem. Ale jeszcze mocniej w oczy rzuca się splagiatowanie Spider-Girl. Tam Peter stracił rękę, a w jego nastoletniej córce przebudziły się moce itd., itd., itd. Brakuje tylko, żeby w tej prostej, jak konstrukcja cepa opowieści Abramasowie jeszcze się pogubili. W każdym razie – spokojnie. Przed nami jeszcze parę zeszytów, więc wszystko może się zdarzyć.
Plus całości jest taki, że rysunki są całkiem niezłe, ale i na tym polu nikomu nie chciało się popisywać. Autorka doszła do wniosku, że nie ma się co męczyć i ja się jej wcale nie dziwię. Jeśli więc i Wy męczyć się nie chcecie, darujcie sobie tę opowieść. Abrams udowodnił, że nie potrafi nic zrobić bez kopiowania pomysłów innych i to nie raz, i tu tylko potwierdził ten fakt. Szkoda. Nawet fani serii nie będą zachwyceni.
Autor: WKP
Czy fani Spider-Mana kupią ów komiks?…
Po takiej recenzji za wiele osób nie zechce tego czytać.
Miejmy nadzieję, że tak nie będzie.
Jest takie powiedzenie. A brzmi ono. Nadzieja umiera ostatnia.
Jest słaba recenzja a ja mimo to kupię ów komiks.
Sugerowanie się czyimiś opiniami nie popłaca.