„Venom: Zabójczy Obrońca” – Recenzja
Venom: Zabójczy Obrońca
VENOM OBIERA NOWY KIERUNEK
Sporo było komiksów o Venomie na polskim rynku – czy to gościnnych występów, solowych przygód, czy nawet własnej regularnej serii, która jakiś czas temu zaczęła ukazywać się na polskim rynku – ale chyba na żaden z nich nie czekałem tak, jak na ten. Co prawda liczyłem swego czasu, że może Mucha Comics porwie się np. na Venom. Epic Collection: Lethal Protector a dostajemy jedynie tytułową mini-serię, rozpisaną na sześć zeszytów, ale i tak jest dobrze, jest bardzo dobrze. Bo to świetna klasyka, dziecko swoich czasów, które budzi sentymenty i pokazuje doskonale, że choć mamy tyle serii na rynku, wciąż za mało jest komiksów z niezapomnianych lat 90, gdzie kiczu było wtedy co niemiara.
Venom, kosmiczny symbiont połączony z człowiekiem, zaciekły wróg Spider-Mana, obiera w życiu nowy kierunek i przenosi się z Nowego Jorku do San Francisco. Nie czeka go jednak odpoczynek, a nowi wrogowie w postaci Przysięgłych! Mało? Przygotujcie się na spotkanie Spider-Mana z ojcem Venoma i pojawienie się nowych symbiontów!
Wszystko, cała ta historia Venoma, zaczęło się w latach 80. XX wieku. Jedni powiedzą, że w 1988 roku, kiedy Zębaty pojawił się po raz pierwszy, inni, że w 1984, kiedy debiutował pochodzący z kosmosu czarny kostium Spider-Mana, który potem w Venoma się przekształcił. Wszystko sprowadza się do tego, że ten stworzony z okazji 300 numeru serii Amazing Spider-Man wróg zyskał taką popularność, że zdetronizował nawet dotychczasowego arcywroga Pająka, Green Goblina. Nic więc dziwnego, że wracał raz za razem, a z każdym tym powrotem zmieniał się coraz bardziej. Bo miał własny kodeks moralny, do działania pchała go zemsta i fakt, że nie chciał ranić przy okazji przypadkowych niewinnych ludzi sprawił, że w końcu zaczął tych niewinnych bronić na swój sposób. I zmienił się w antybohtera, zawarł swoisty sojusz ze Spider-Manem i w końcu został bohaterem niemal pełną gębą. A w międzyczasie doczekał się zebranej w tym tomie miniserii, a potem kolejnych (i miniserii, i one-shotów) i tak aż do 2013 roku, kiedy przydzielono mu własny dłuższy tytuł. Ale Venom jako tytuł zaczął się od tego, co znajdziemy w tym tomie, więc skupmy się na tym.
A co znajdziemy? A takie proste, ujmujące całkiem historie, które, jak to dzieci lat 90., są przerysowane, przegięte, przekombinowane, naiwne, ale z porcją jakiejś takiej mocy, której brak dzisiejszym komiksom. Bo wszystko to ma w sobie też sporo powagi, sporo skupienia się na postaciach i ich kreowaniu, ale z jednoczesnym pamiętaniem o akcji. A ta jest, jest konkretna, choć bywa przegadana, tempo jest dobre… No ogólnie widowiskowe to wszystko, bo na scenie oprócz znanych nam już postaci jak Spider-Man, pojawia się wiele nowych twarzy i organizacji, od Treece International, po Przysięgłych. A najważniejsze pozostaje to, że twórcy wprowadzają tu na scenę nowe symbionty, a te, dokładniej Scream, Agony, Phage, Riot i Lasher, rozrabiają i jest na co popatrzeć.
Tym bardziej, że Venom: Zabójczy obrońca , świetnie jest narysowany. Lata 90. XX wieku to moim zdaniem najlepszy okres w amerykańskim komiksie, jeśli chodzi o grafikę. A Bagley i Lim, którzy za ten tom odpowiadają, byli tu w szczytowej formie. Zresztą Bagley to chyba mój ulubieniec z tamtych lat, a tu właśnie pokazuje to, za co tak go uwielbiam – prostotę, a jednak świetne oddanie detali i uchwycenie klimatu, połączone z czystą, wyrazistą kreską i dobrą kolorystyką. Super się na to patrzy, super ogląda, a ile w tym sentymentów dla tych, którzy wychowali się na komiksach od TM-Semic, to nawet ciężko zliczyć. Ten tom zresztą dzieje się po wydarzeniach znanych z Amazing Spider-Man #12 (1994) (przedruk będzie w ósmym tomie Epic Collection od Egmontu), a jednocześnie można go czytać śmiało bez znajomości tamtej opowieści.
Autor: WKP
Egzemplarz recenzencki otrzymaliśmy dzięki uprzejmości wydawnictwa Mucha Comics. Jeśli recenzja przekonała Was do zakupu – serię/tom możecie nabyć tutaj.