„Avengers: Endgame” (2019) – Recenzja
Avengers: Endgame (2019)
To już jest koniec.
Po seansie Avengers: Endgame musiałem odsapnąć aż dwa dni, aby móc wykrzesać z siebie cokolwiek, co byłoby choć odrobinę konkretniejesze. Jest to już dwudziesta druga produkcja Marvel Studios, będąca niejako końcem pewnej epoki w MCU, a dokładnie to końcem jedenastu lat budowania tego uniwersum. Czy i tym razem Kevin Feige, bracia Russo oraz ekipa filmowych Avengers podołała?
Powiedziałbym, że jak cholera! Aczkolwiek obraz ten jest zupełnie inny od swoich poprzedników, zasadniczo pod każdym względem. Nie dość, że całość trwa trzy godziny, to gdy przyjrzymy jej się bardziej wnikliwie, możemy stwierdzić, że przypomina ona trzy zupełnie różne, aczkolwiek perfekcyjnie pasujące do siebie filmy, które zmontowano ze sobą. Do tego każdy kompletnie odbiega swoim klimatem od poprzednich. Jest tu chyba wszystko. Dramat, komedia no i w końcu „heist movie” z „master planem”, który ma doprowadzić do odwrócenia skutków pstryknięcia Thanosa z Infinity War, bo głównie o to tu się rozchodzi. Więcej zatem w tej materii, jak i w kwestii samej fabuły dodawać nie trzeba. Nie widzę po prostu takiej potrzeby.
Warto się bowiem przekonać na własnej skórze, co Endgame ma do zaoferowania w kwestii scenariusza. Osobiście muszę przyznać, że choć komiksy czytam nie od dziś, pewne momenty zdziwiły i mnie, ale tak naprawdę mocno. Nie mogłem wyjść z szoku przez kilka kolejnych minut, a scen takich jest kilka, czy może nawet kilkanaście. Tak czy siak, czy można mówić o bezpośredniej i pełnoprawnej kontynuacji IW? I tak, i nie. Faktycznie, wątek z poprzedniego filmu jest kontynuowany, ale sposób w jaki to przebiega oraz ton i wydźwięk całości ukazane są w innym świetle. Powiedziałbym nawet, że idealnie wpasowuje się tu słowo „beznadziejność”. Beznadziejność sytuacji, w jakiej znaleźli się bohaterowie.
No właśnie, bohaterowie… Tych z racji wyparowania (czy może raczej spopielenia?) jest mniej. Ograniczono się tu do oryginalnych sześciu kinowych Mścicieli, czyli Iron Mana, Kapitana Ameryki, Thora, Czarnej Wdowy, Hawkeye’a i Hulka. Pomagać im zaś będą Ant-Man, Rocket, Nebula i War Machine (no i Captain Marvel). To właśnie tę dziesiątkę (a w zasadzie jedenastkę) ogląda się tu przez większość czasu i w różnych sytuacjach przyprawiających o prawdziwy zawrót głowy. Gdybym mógł Wam tylko powiedzieć jak i dlaczego… Cóż, z czystym sumieniem i bez ogródek mogę rzec, że z przyjemnością ogląda się ten team-up, bo współpraca pomiędzy herosami stoi tu na najwyższym poziomie. Podobnie zresztą jak dialogi pomiędzy nimi i walki z ich udziałem. Toż to sam miód.
Pomimo tego, że jest to film z serii Avengers, samych wspomnianych chwilę temu walk i tego typu rzeczy jest tu znacznie mniej niż w częściach poprzednich. Ta jest raczej hmm… osobista? intymna? Coś w tym stylu. Nie jest to oczywiście zarzut, bo taki zabieg ma tutaj sens i pełną rację bytu. Jednakże z tego też powodu nie ma sensu porównywać Endgame do Infinity War. Jasne, jest tu CGI wraz z masą innych efektów specjalnych, ale ich użycie i sposób, w jaki jest to przekazywane widzowi, wyglądają inaczej. Ja wiem, że od dawna, gdy powie się „film Marvela”, ma się na myśli walące po oczach efekciarstwo na najwyższym możliwym poziomie, cofanie wieku największym legendom Hollywood, eksplozje i kolorowe światełka. I jasne, te rzeczy tutaj są, nawet więcej niż potrzeba, ale nie są główną atrakcją filmu. Tu chodzi o coś zupełnie innego, a mianowicie o podsumowanie i zamknięcie wszystkich, a przynajmniej większości wątków, które budowano przez 11 lat od pierwszego Iron Mana z roku 2008.
Chętnie zdradziłbym Wam coś więcej, ale nie chcę. Nikt przecież nie lubi spoilerów, prawda? No właśnie. W każdym razie, ja jestem niesamowicie zadowolony po seansie. Wzruszyłem się na nim kilkukrotnie, zdziwiłem, zaśmiałem, a wychodząc z kina koniec końców stwierdziłem, że doczekałem się godnego, jakby nie patrzeć, zamknięcia trzeciej fazy Kinowego Uniwersum Marvela, chociaż tym właściwym jej finałem będzie dopiero Spider-Man: Far From Home. Przed nami otwiera się zupełnie nowy rozdział MCU – faza czwarta. Zupełnie nowa przygoda i czysta karta, którą będziemy zapisywać przez kolejne lata. Oby poziomem dorównywała ona tej, którą zamykamy obecnie, albo żeby chociaż nie była od niej gorsza. Szczerze w to wierzę, bo Marvel Studios nie zawiodło mnie przez ostatnie lata.
P.S. Nie. Endgame nie posiada żadnej sceny po napisach lub w ich trakcie. Warto jednak zostać do ich końca choćby z szacunku do osób, które film ten stworzyły, a także dla naprawdę wybajerzonej listy płac z główną obsadą. Na samym końcu umieszczono z kolei coś, co rozpoznają chyba tylko prawdziwi hardkorowcy (nie, to wciąż nie jest żadna scena).
Autor: SQ