„Captain America: Civil War” (2016) – Recenzja (bez spoilerów)
Captain America: Civil War
PONIŻSZY TEKST NIE ZAWIERA SPOILERÓW
Gdy Kevin Feige podczas konferencji związanej z trzecią fazą kinowego uniwersum Marvela ogłosił, że pierwszą produkcją otwierającą ją będzie film bazujący na potężnym komiksowym evencie Civil War, byłem mocno podekscytowany, ale i zaniepokojony. Podekscytowany, gdyż jest to kluczowe wydarzenie dla całej masy bohaterów (oraz reszty świata), a jego skutki są naprawdę długofalowe. Z kolei zaniepokojenie wywołał we mnie fakt, iż filmowy świat tworzony przez Marvela nie posiada takiej liczby postaci. W komiksowej Wojnie Domowej (odmawiam i rezygnuję z używania polskiego tłumaczenia jakim jest Wojna Bohaterów) przewijały się dziesiątki najróżniejszych indywiduów. Ilu mamy tych super-gości w filmach? Łącznie byłoby z piętnastu. Pomyślałem zatem: „jak można na tym etapie MCU stworzyć coś, co powinno być gigantycznym wydarzeniem, w które zamieszany byłby cały świat?”. Później pomyślałem: „Okay, większe przedsięwzięcie – więcej starań ze strony studia, ale też większe wymagania względem całego obrazu”. Następnie zaczęto zasypywać fanów informacjami związanymi z reżyserami, obsadą, historią itd.. W następnej kolejności były zdjęcia z planu, aż doszło do publikacji oficjalnego trailera Captain America: Civil War. Opadła mi szczęka, uśmiechnąłem się do siebie i wiedziałem, że będzie dobrze. Wtedy jeszcze przez jakiś czas starałem się nie podchodzić do filmu z perspektywy osoby, która jakoś mocno pozytywnie się nań nastawia. Jakiś czas później Marvel Studios zaczęło bombardować fanów kosmiczną ilością plakatów i grafik związanych z filmem, aż w końcu pojawił się drugi trailer, gdzie można było zobaczyć masę nowych scen, trochę bardziej zarysowany wątek fabularny, a także długo zapowiadaną, a jeszcze dłużej wyczekiwaną postać – Spider-Mana. Nie wiem ile razy obejrzałem ten klip. Dziesięć? Może dwadzieścia. Zatrzymując, przewijając i puszczając trailer w kilku różnych momentach. Wtedy wiedziałem, że tzw. „Hype Train” nabrał takiej prędkości, że nic już go nie powstrzyma.
W momencie pisania tego tekstu jestem może jakoś godzinę po seansie i mogę szczerze powiedzieć (szczerze, bo raczej nie jest sekretem, że jestem niepoprawnym fanem Marvela ponad miarę), że wszystkie moje obawy okazały się zbędne. Myliłem się. Tak bardzo się myliłem i cieszę się z tego. Captain America: Civil War to najlepszy film w dorobku Marvela, a przy okazji najlepsza produkcja super-bohaterska w historii tego gatunku. Jasne, ma on też wady, jednak ogrom zalet po prostu je przyćmiewa. Civil War broni się również jako film akcji, a także dramat, ale o tym w dalszej części tekstu.
Nie przedłużając, przeanalizujmy wszystkie aspekty (oczywiście ogólnie, gdyż nie chcę tu nikomu spoilerować) nowego dziecka studia filmowego Marvel.
Główny wątek fabularny, czyli rejestracja super-bohaterów/super-ludzi ze względu na skutki uboczne, wynikające z ich interwencji, powoduje, że widz autentycznie wczuwa się w sytuację. W pewnym momencie nie wiemy już komu mamy kibicować, a przynajmniej częściowo tracimy pewność swoich początkowych decyzji i zaczynamy je kwestionować. Bierzemy pod uwagę to, że druga strona też zaczyna wysuwać solidne argumenty na swoją obronę. Najlepszym w tej kwestii jest jednak fakt, iż nikt do końca nie ma całkowicie racji, a cały problem nie znika po trzydziestu minutach filmu czy po godzinie jego trwania. Nie, konflikt trwa do ostatniej sekundy, a z każdą chwilą napięcie rośnie i po chwili eksploduje, aby doprowadzić do finałowej walki pomiędzy przywódcami obu obozów o przeciwnych poglądach. Obok głównego wątku, pojawia się także „gonitwa” za Winter Soldierem, który w Civil War jest (przynajmniej moim zdaniem) najważniejszą postacią, bez której cała sytuacja nie miałaby prawa w ogóle zaistnieć. Należy także dodać, że film rozpoczyna się retrospekcją (tak jak w przypadku kilku innych filmów z MCU, np. Iron Man 3, Guardians of The Galaxy, Ant-Man) z udziałem jednej z postaci – Bucky’ego. Widz już od samego początku zaczyna zdawać sobie sprawę jak ważnym i kluczowym elementem układanki jest ta postać. Przy okazji dowiadujemy się paru dość istotnych rzeczy z jego życia. Ogólnie – nic nie dzieje się bez powodu. Nie chcę tutaj czegokolwiek zdradzać, dlatego może przejdźmy do kolejnego segmentu tekstu.
Bohaterowie to czysta poezja. W Civil War każda z dotychczas przedstawionych nam w MCU postaci ma swoje pięć minut (no, prawie każda, bo chodzi przede wszystkim o ziemskich herosów, więc na Strażników czy Thora nie macie co liczyć. Hulka też nie ma, bo jest on, podobnie jak gromowładny blondas, zbyt potężny i przechyliłby szalę zwycięstwa na korzyść jednej ze stron w przeciągu kilku sekund). Najważniejsi są tutaj oczywiści Kapitan Ameryka oraz Iron Man, ale nie znaczy to, że inni (ze względu na ich liczbę) zostali potraktowani po macoszemu, a ich wkład został umniejszony. W żadnym wypadku. W filmie, prócz dwóch panów wymienionych wyżej i wcześniej wspomnianego Winter Soldiera, pojawiają się także Scarlet Witch, Vision, Falcon, War Machine, Black Widow, Hawkeye, i Ant-Man, a także dwie całkiem nowe postaci, dla których występ w Civil War był debiutem, a zarazem początkiem ich historii w MCU – Black Panther oraz Spider-Man.
Jeden, jak i drugi zostali, że tak powiem, „cudnie” wprowadzeni do kinowego uniwersum Marvela. W żaden sposób nie można było odczuć, że zostali oni dorzuceni tam na siłę i tylko wyłącznie na doczepkę. Każda decyzja z nimi związana została dokładnie przemyślana i wynika z tego, co aktualnie dzieje się podczas filmu. Chadwick Boseman grający Black Panthera to prawdziwy przywódca, który kieruje się w jednakowym stopniu sercem i umysłem. Nie daje się przegadać. Wie czego chce, wie jak chce to zrobić i nie pozwala sobie wejść na głowę, a w najgorszych sytuacjach zachowuje zimną krew i stoicki spokój. Sam aktor stworzył nawet akcent mieszkańców Wakandy na podstawie krajów, z jakimi ona graniczy.
Nowy Peter Parker (w którego wcielił się Tom Holland) to z kolei to, czego od zawsze brakowało w filmach MCU i w poprzednich produkcjach ze Spider-Manem od SONY. W końcu dostaliśmy jarającego się dosłownie wszystkim nastolatka, który na tle całej reszty dojrzałych super-herosów wyróżnia się nie tylko pod względem wieku, ale i wyglądu oraz zachowania. Jest infantylny, jest irytujący (w ten pozytywny sposób oczywiście), na lewo i prawo rzuca suchymi jak wiór żartami, które generalnie bawią tylko jego, a najważniejszą osobą w jego życiu jest jego ciotka (której boi się bardziej niż jakiegokolwiek mega-bandziora). Jako wielki fan tej postaci jestem prze-szczęśliwy i z chęcią w zamian za stworzenie tak pięknej, nawiązującej w znacznej części do komiksów, roli mógłbym czyścić buty braciom Russo oraz młodemu Hollandowi. Zapewniam Was przy okazji, że gdy tylko Spidey pojawia się na ekranie, na twarzy każdej osoby momentalnie pojawia się uśmiech. Pajączek po prostu kradnie ten film w najlepszy możliwy sposób. Zostaje też przy okazji najlepszym Człowiekiem-Pająkiem w porównaniu z poprzednikami (a trochę ich było).
Wracając jeszcze na moment do reszty Avengersów – najważniejszym jest to, że każdy z nich podejmuje wszelkie decyzje za siebie i wie, co się z nimi wiąże. Nikt nie idzie za Kapitanem lub Starkiem na ślepo, bo ktoś tego od nich wymaga. Nie. Mają oni jasno powiedziane – jesteś ze mną, ale wtedy jesteśmy ścigani przez prawo, albo – jesteś ze mną, ale wtedy jesteśmy kontrolowani i nie na wszystko możemy sobie pozwolić. To świetny zabieg, dzięki któremu widać co napędza daną jednostkę. Co taką osobę motywuje i co powoduje, że wybrał tak, a nie inaczej. Na wyróżnienie zasługują także Sharon Carter (o której w końcu dowiadujemy się czegoś więcej) i Everett Ross (w których wcielili się Emily VanCamp oraz Martin Freeman). Pomimo, że nie pojawiają się oni na ekranie na jakoś specjalnie długo, to ich obecność naprawdę wzbogaciła Civil War i pokazała, że w tym wszystkim nie chodzi tylko i wyłącznie o super-ludzi. Świat można przecież ratować także poprzez bycie agentem, a nawet urzędnikiem w garniturze. Ogólnie mówiąc – postaci od groma, jednak potencjał każdej został wykorzystany do maksimum (jak na film trwający ponad dwie godziny).
Chciałem jeszcze dodać (czysto subiektywnie), że (prócz Pajączka oczywiście) najprzyjemniej oglądało mi się sceny, gdzie pogłębiana była relacja Kapitan-Bucky-Falcon. Ta trójka jest zwyczajnie niesamowita jeśli chodzi o chemię na ekranie. Wyglądają jak bracia, którzy troszczą się o siebie nawzajem., a także za siebie odpowiadają. Innym rodzajem chemii obdarzają się z kolei Vision i Scarlet Witch (którzy w komiksach byli… małżeństwem). Ona to człowiek z nadludzkimi mocami, których sama nie pojmuje. On to twór syntetyczny, posiadający jednak wolną wolę, ale kierujący się logiką. Obecnie ich wątek wygląda naprawdę ciekawie, jednak nie jestem w stanie powiedzieć w jaką stronę to ewoluuje. Co do Starka – nadal nie umie kierować ludźmi. No za Chiny ludowe.
Sceny akcji, choreografie walk i efekty specjalne (generalnie cała oprawa audiowizualna) – Czy tutaj trzeba cokolwiek pisać? Wszystko to stoi na najwyższym poziomie i robi niesamowite wrażenie. Widzowie od samego początku nie mają chwili wytchnienia. Civil War wrzuca nas (zaraz po scenie z retrospekcją) w wir akcji, w jednym z afrykańskich krajów, gdzie Kapitan, Scarlet Witch, Falcon i Czarna Wdowa polują na Crossbonesa. Nie będę Wam tego opisywać, ale jeśli każdy super-bohaterski film zaczynałby się w ten sposób, ludzie zostawaliby na nich o końca, chociaż ze zwykłej ciekawości. Jeśli chodzi o samą chorografię walk wręcz (bez dodatkowych bajerów) to prezentuje się ona najlepiej na przykładzie (jak łatwo się domyślić) Kapitana i Winter Soldiera. Jako, że obaj liczyć mogą tylko na swój trening i lekko zwiększoną siłę, to właśnie tym czarują nas podczas seansu Civil War. Fikołki, salta, podskoki, przewroty, sekwencje gdzie walki toczone są z kilkoma/kilkunastoma przeciwnikami naraz, powodują natychmiastowy wzrost adrenaliny w naszym organizmie do maksymalnego poziomu. Najlepiej jednak prezentuje się walka finałowa, gdzie Cap i Bucky łączą siły. Reżyserowanie walk spokojnie mogę nazwać majstersztykiem. Kompletnie innych wrażeń dostarczają nam za to występy Iron Mana i postaci posiadających w zanadrzu coś więcej niż tylko mistrzowską znajomość sztuk walki (Vison, War Machine, Scarlet Witch, Ant-Man, Falcon). Tutaj zaczyna się już prawdziwa uczta dla oczu, a ekran zamienia się w festiwal świateł i fajerwerków w przeróżnych postaciach (wybuchy, lasery, wymyślne gadżety, impulsy elektryczne). Pokazem tego wszystkiego jest oczywiście scena na lotnisku (zapowiadana w każdym trailerze i spocie). Cała sekwencja trwa z dobre dwadzieścia minut i obfituje w taką ilość efektów, że żaden widz nie będzie mógł powiedzieć, że mu się to nie podobało (najciekawiej wyszedł trik, który w pewnym momencie wykonuje Ant-Man. Wtedy można wydusić z siebie jedynie… WOW). To przy okazji scena, która spokojnie mogłaby walczyć o jakąś nagrodę i to nie tylko w kategorii filmów superhero.
Skoro już wiecie, że Civil War ma masę zalet, przejdźmy do wad. Nie ma ich wiele, lecz jakieś tam jednak są.
–Marvel, jak to już ma w zwyczaju, nie za dobrze buduje swoje czarne charaktery. Tym razem jest podobnie, aczkolwiek nie jest aż tak źle jakby się mogło wydawać. Chodzi mi oczywiście o Helmuta Zemo. Nie twierdzę, że jest on źle skonstruowaną postacią. Twierdzę, że zamiast niego mogłaby to być jakakolwiek inna postać z dowolnym imieniem, nazwiskiem lub pseudonimem. Przyznaję, gość ma motywację (dość sztampową co prawda), ma umiejętności, aby brnąć dalej w swoim planie (trochę mało sensownym, ale po dłuższym namyślę jestem w stanie przymknąć na to oko i chociaż trochę się z gościem zgodzić), ale sam chyba nie jest pewien czy wszystko na sto procent mu się uda. Wygląda to raczej jak wykonywanie kolejnych zadań, w różnych miejscach na świecie, mając jedynie nadzieję, że doprowadzi to do wielkiego finału. Jeśli znacie komiksy i nastawiacie się na to, że w filmowym Civil War dostaniecie dokładny odpowiednik Barona Zemo z komiksów, to przygotujcie się na to, że go nie dostaniecie. Zemo nie jest postacią, która została wykreowana w nieodpowiedni sposób. Po prostu poświęcono mu za mało czasu i paru rzeczy nie wytłumaczono, lub zrobiono to tak, aby wpasowało się to do MCU (co nie zawsze się przyjmuje). Komiksowy Zemo był kompletnie inną postacią, niż ten filmowy. Z tego też powodu chciałbym, aby pojawił się on też w kolejnych produkcjach Marvela. Zemo ma potencjał, który nie został jeszcze wykorzystany i tylko na to czeka.
-Od początku zapowiadano, że Crossbones pojawi się w nowej produkcji Marvela…. No i pojawił się. Szkoda tylko, że na tak krótko. Raczej nie zapowiada się też na to, aby miał powrócić.
-Znacie komiksowy event Civil War i macie nadzieję, że film pokaże Wam mniej więcej to samo? No nie, nie pokaże. Filmowa wersja Civil War oparta jest na tym wydarzeniu, ale nie jest jego ekranizacją. Całość została po prostu wpleciona do świata MCU.
-Jesteś nowym widzem i nie znasz MCU jakoś specjalnie, ale chcesz iść do kina, aby cieszyć się nowym filmem Marvela? Niestety, nie da rady. Aby w pełni nacieszyć się seansem Civil War, musisz zobaczyć najpierw kilka poprzednich produkcji zaliczających się do tego uniwersum. Mam tu na myśli przede wszystkim obie części filmu Captain America z The Winter Soldierem na czele. Do tego The Avengers oraz Avengers: Age of Ultron. Przydałoby się też (chociaż obowiązku nie ma) obejrzeć Ant-Mana, aby wiedzieć skąd gość się w ogóle wziął i kim on jest.
Podsumowując – Bracia Russo po raz kolejny (wcześniej odpowiedzialni oni byli za stworzenie Captain America: The Winter Soldier) z filmu o super-bohaterach zrobili poważniejszą historię, która opowiedziana została w ciekawy i emocjonujący sposób. Przedstawiono nam konflikt, który podzielił między sobą praktycznie całe kinowe uniwersum. Możemy być zatem pewni, że jego skutki będą widoczne w kolejnych produkcjach z MCU, a członkowie Avengers będą od tej pory uważnie przyglądać się sobie i swoim czynom. To samo tyczy się reszty świata. Ludzie chcieliby, aby ktoś ich bronił, jednak nie zawsze da się to zrobić tak, żeby uniknąć przykrych konsekwencji.
Kończąc cały ten wywód nie będę oryginalny i powtórzę się – według mnie (tak jak pisałem już we wstępie) Civil War jest najlepszym filmem w dorobku Marvela, a zarazem najlepszą super-bohaterską produkcją w historii kina – poważniejszą, ciekawszą, bardziej dramatyczną, ale z całą gamą zabawnych sytuacji i one-linerów serwowanych przez bohaterów. Przecież nawet podczas wojny trzeba czasami odetchnąć. Civil War pomimo tak dużej liczby postaci to także wciąż film o Kapitanie Ameryce, a nie o Avengersach jak mogłoby się na początku wydawać. Ludzie z „Domu Pomysłów” po raz kolejny udowodnili, że znają i doskonale czują swoje uniwersum z postaciami na pierwszym miejscu, gdzie jedna decyzja prowadzi do drugiej, a dzięki temu budowany przez nich świat wydaje się spójniejszy. Widz zwyczajnie nie ma prawa się w tym zgubić. To akurat rzeczy, których Warner Bros, tworzące filmy oparte na uniwersum DC, mogłoby się od nich nauczyć.
A tak w ogóle to – #TeamCap!
Autor: SQ