„Empress: Cesarzowa” – Recenzja
Empress: Cesarzowa
Gdyby Mark Millar tworzył Star Wars
Każdy, kto przeczytał choć kilka komiksów Marka Millara, a w szczególności takie dzieła jak Kick-Ass czy Kingsman, wie, że ten pochodzący ze Szkocji scenarzysta to po prostu typowy popkulturowy geek. Weźmy choćby jego Chrononautów, świetny hołd złożony Powrotowi do przyszłości i innym filmom Kina Nowej Przygody – a właściwie szeroko pojętego kina lat 80. XX wieku. Albo Hucka, wariację na temat Supermana – upośledzonego bohatera – albo Marvel 1985 (ach, niech ktoś wyda to w Polsce!), opowieść o tym, jak uniwersum Marvela pojawia się w realnym świecie, gdzie zafascynowany komiksami nastolatek odrywa, iż w okolicy czają się komiksowi złoczyńcy. Ba, nawet w American Jesus nie brakowało podobnych geekowskich elementów. Do czego zmierzam? Do tego, że Empress, najnowsze dzieło Millara, to już geekowski hołd absolutny – a właściwie jego reinterpretacja Star Warsów.
I choć jest to jeden z najsłabszych komiksów w jego dorobku (może dlatego, że ja osobiście za Gwiezdnymi Wojnami nie przepadam), to wciąż jest to udany album wart polecenia miłośnikom scenarzysty. Tak samo jak i wszelkiej maści miłośnikom space oper.
Fabuła Cesarzowej jest właściwie prosta jak drut, choć ma też kilka ciekawych zwrotów fabularnych. Ogólnie rzecz biorąc całość dzieje się dawno, dawno temu w niezbyt odległej galaktyce. Ziemią przed milionami lat, kiedy planeta nazywana jeszcze była mianem Er, władała jedna z wielu inteligentnych i rozwiniętych cywilizacji, jakie istniały tu od przed narodzinami człowieka. Na jej czele stał okrutny król Morax, który dzięki tyranii zaprowadził pokój w tym zwaśnionym zakątku kosmosu. Za żonę wziął sobie pochodzącą z plebsu Emporię, o której przeszłym życiu, ze względu na chorobliwą zazdrość, nie chciał nic wiedzieć.
To tyle, jeśli chodzi o tło. Właściwa akcja zaczyna się w momencie, gdy kobieta decyduje się uciec od męża wraz z dziećmi. Buntowniczą córką, niemowlęciem i genialnym, jeśli chodzi o konstruowanie wszelkich sprzętów, synem – oraz towarzyszącym im wiernym obrońcą, kapitanem Dane’em. Morax chce ich odnaleźć i przykładnie ukarać, a gdziekolwiek się pojawi, zostawia po sobie stosy trupów. Czy Emporia, jej dzieci i ich towarzysze maja jakiekolwiek szanse na zaznanie spokojnego życia?
Nie ma się co oszukiwać: Empress to mix starwarsowych motywów i elementów rodem z mainstreamowych komików Marvela. Jest tu nawet scena wprost z drugiego filmu o Indianie Jonesie, ale nie będę zdradzał wszystkiego. Co mamy zatem z Gwiezdnych Wojen? Bohaterów w szlafrokach, świat odległej przeszłości, gdzie jednak każdy lata po kosmosie, droidy, jest nawet bohater, który przegrał swój statek kosmiczny na rzecz trzęsącego pewną planetą bossa. Nazwy światów też są podobne; technologia i wizje innych miejsc tak samo. Z Marvela natomiast wziął Millar choćby w pewnym stopniu podobny kosmos i Moraxa będącego niczym skrzyżowanie Thanosa z Omega Redem. Oczywiście między innymi.
Akcja całości jest szybka, pełna spektakularnych scen i ciągłego zagrożenia, czającego się na bohaterów właściwie na każdym kroku. Czyta się to lekko i z przyjemnością, choć bez większych refleksji. Nie ma też wielkich zaskoczeń, główny zły nie przeraża, ciągłe problemy nie zawsze mają umotywowanie, a finał jest oczywisty, ale i tak to miła lektura. Szata graficzna w wykonaniu Stuarta Immonena, choć nie tak świetna, jak w All-New X-Men, jest udana i wpada w oko; wydanie o powiększonym formacie też prezentuje się znakomicie. Całość jest co prawda na poziomie obecnie wydawanych przez Marvela komiksach Star Wars, ale jest to przecież niezły poziom. W skrócie: lekka, prosta rozrywka w sam raz na jedno krótkie popołudnie gwarantowana, choć autor pokroju Millara, którego Staruszek Logan i Wojna domowa są dwoma najlepiej sprzedającymi się albumami w historii Marvela, mógł zrobić coś bardziej nieszablonowego i nieoczywistego.
Autor: WKP
Egzemplarz recenzencki otrzymaliśmy dzięki uprzejmości Mucha Comics. Jeśli recenzja was przekonała do zakupu, to serię możecie nabyć tutaj.