„Major X #1” (2019) – Recenzja
Major X #1 (2019)
Syntholowy Seba komiksu powraca.
Rob Liefeld to człowiek legenda – był w końcu współtwórcą postaci Deadpoola – ale wszystkie zasługi na komiksowym polu przyćmione zostały przez śmiech, jaki wywoływały przerysowane, przesadnie umięśnione postacie, jakie serwował. Zasady anatomii dla niego nie istniały, a bohaterowie, którzy wychodzili spod jego ręki wyglądali albo jak obecnie pierwszy lepszy syntholowy Seba, albo – w przypadku postaci płci żeńskiej – niczym długonogie niegrzeszące inteligencją panie z filmów porno. Owszem, twórczość tego artysty obrosła też swoistym kultem, a teraz on sam powraca z nową serią i nowym bohaterem, ale osadzonym w świecie X-Menów. Co z tego wynikło? Nic wybitnego, jak się można było spodziewać, ale tragedii też nie ma. Sprawdźmy jak prezentuje się pierwszy zeszyt serii Major X.
Fabuła całej historii Major X jest prosta, jak ten przysłowiowy drut. Oto pojawia się nowy gracz, który ma do wykonania, jakże by inaczej, pewną tajemniczą misję. Cable chce go powstrzymać, ale właściwie przed czym i w jaki sposób?
Pierwsze moje wrażanie – nie jest tak źle. Przynajmniej graficznie. Niezłe twarze, sporo detali… Parę stron dalej już tak dobrze nie było, bo o ile plenery, budynki i zbliżenia Liefeldowi wychodzą całkiem dobrze, o tyle kiedy pokazuje ciała bohaterów albo różne ujęcia ich twarzy (swoją drogą facjaty męskiej części herosów przypominają mi samego autora), zaczyna się robić nie za ciekawie i psuje to odbiór całości.
A fabuła? Cóż, nie jest zła, ale to jeszcze jeden odgrzewany kotlet. Liefeld usiłuje wrócić tą opowieścią do lat 90., a ówczesne fabuły, nawet z moim sentymentem do tych dzieł, na których się wychowałem, były marne. Przełomowe, ale kiepskie. Tu jest dość nijako, z pewnym graniem na emocjach i wspomnieniach, ale jednak bez większego polotu. Czyta się to jednak nieźle i sentymentalnym czytelnikom pamiętającym podobne opowieści ze swego dzieciństwa mogę polecić całość. I chyba tylko im.
Autor: WKP