„Marvel’s Iron Fist” [Sezon I] – Recenzja

Marvel’s Iron Fist [Sezon I]

Wreszcie. Iron Fist – ostatni z czterech członków Defenders zawitał wraz ze swoim solowym serialem na platformę Netflix. Czy było warto czekać? Moim zdaniem tak. Nowa produkcja duetu Marvel/Netflix znacznie różni się od tego, co mogliśmy zobaczyć do tej pory w ich wykonaniu. Z tego powodu ostatnimi czasy Internet obrodził w kosmiczną ilość dyskusji i niepochlebnych recenzji odnośnie pierwszego sezonu serialu (a w zasadzie to udostępnionych przedpremierowo jego sześciu odcinkach) o „Żelaznej Pięści”.

Czy recenzenci mieli rację? Tego nie wiem. Wiem za to, że tym razem dostajemy produkcję o bohaterze, który na tle Daredevila, Jessici Jones i Luke’a Cage’a wypada całkowicie inaczej, a słowo „inaczej” w tym przypadku wcale nie znaczy, że gorzej czy w ogóle źle. „Inaczej” znaczy tutaj po prostu inaczej. Nie jest lepiej, ale też nie jest gorzej. To wciąż serial na najwyższym poziomie zarówno pod względem fabuły, aktorstwa jak i choreografii walk. Pokusiłbym się nawet o stwierdzenie, że całość oglądało mi się o wiele lepiej, niż wydanego w zeszłym roku Luke’a Cage’a.

Serialowy Danny Rand/Iron Fist to doskonałe odwzorowanie komiksowej wersji tej postaci. Jest z natury raczej lekkoduchem. Nie bierze wszystkiego aż tak bardzo do siebie i emanuje pozytywnym nastawieniem do świata, jak i do ludzi, a przy tym szuka w tych drugich dobra. Danny to taki miły gość z sąsiedztwa, który zawsze chętnie każdemu pomoże i rzuci jakąś cenną poradą opartą na filozofii Zen. Dla mnie taki obraz protagonisty w brudnym, brutalnym i całkiem realistycznym MCU-Netflixowym uniwersum jest prawdziwym powiewem świeżości.

Ile razy można oglądać cierpiącego za grzechy ludzkości męczennika, który daje sobie obić maskę, aż urwie mu się film? No właśnie. W przypadku Iron Fista postawiono nie na odgrzewanie kotletów i odtwarzanie utartych, ale „udanych” schematów, a na ich modyfikowanie. Danny to niezwykle barwna i emocjonalna postać, która na przestrzeni tych trzynastu odcinków ukazuje widzom chyba wszystko, co tylko się da.  To, co go motywuje, co jest dla niego ważne, a także to, co powoduje, że dosłownie się w nim gotuje.

Wypadałoby jeszcze dodać, że główny bohater jest raczej młodszy od takiego Matta czy Luke’a, więc też nie do końca wie, jak ma radzić sobie z pewnymi uczuciami. Przekłada się na to również fakt, że Danny ostatnie piętnaście lat spędził w klasztorze, w mitycznym mieście K’un-Lun (jest to jedno z siedmiu miast-stolic Nieba, które pojawiają się na Ziemi co pewną określoną ilość lat), gdzie wychowywali go mnisi-wojownicy specjalizujący się w kung-fu. To właśnie oni przez całe życie wpajali młodemu Randowi, że emocje są tym, co go zabije, jeśli nie będzie nad nimi panować. Chłopak zmuszony był przez to do ich nieustannego tłamszenia wewnątrz siebie.

Pomijając nawet to, Danny od małego wie, co znaczy rodzinna tragedia (katastrofa lotnicza w Himalajach, w wyniku której umierają jego rodzice, a on sam zostaje sierotą), a jednak nie pozwala sobie na to, aby ta jedna chwila zaważała na wszystkim, co robi. Jasne, ma to ogromny wpływ na niego po dziś dzień i duża część serialowych wydarzeń kręci się właśnie wokół tego, jednak nie wszystko we wnętrzu samego bohatera dotyczy tylko i wyłączenie tej jednej sytuacji – on sam nie stał się mrocznym zabijaką jakich wielu (Punisher?).

Można również pokusić się o stwierdzenie, że Rand posiada w sobie całkiem spore pokłady niewinności, bo nowoczesny świat i jego negatywne cechy na niego nie wpłynęły. Może wynika to z faktu, że nigdy wcześniej nie był wystawiony na ich działanie, a może dlatego, że jest uparty jak osioł i kieruje się tym, co sam uznaje za najlepsze dla niego (orbitując oczywiście pomiędzy wszystkimi zasadami Buddyzmu). Właśnie dlatego Danny jest kimś, z kim bardzo łatwo się utożsamić, a wpływ mają na to wyżej wspomniane emocje i uczucia. Rand to nie robot, a ludzka istota z krwi i kości, która uczy się jak funkcjonować w dzisiejszych realiach. Chce on znaleźć swoje miejsce na Ziemi i mówiąc najprościej: chce żyć.

Nie wiem, czemu zacząłem ten tekst od głównego bohatera, mniejsza z tym. Pora przejść do fabuły. Nie chcę tu za bardzo spoilerować, więc może napiszę to, co każdy już i tak raczej wie. Pewnego pięknego dnia uznany od piętnastu lat za zmarłego, Danny Rand powraca do Nowego Jorku, chcąc odzyskać należną mu pozycję w firmie zarządzanej niegdyś przez jego ojca. Sprawy oczywiście się komplikują i nic nie idzie tak, jak to sobie blondasek początkowo zaplanował. On sam nie jest też całkowicie przystosowany do życia w nowym-starym środowisku, które kiedyś znał, a które tak bardzo się zmieniło podczas jego nieobecności na przestrzeni prawie dwóch dekad. W trakcie całej historii Danny ma styczność z całą masą postaci, zaczynając od ludzi z jego przeszłości, przez krawaciarzy-biznesmenów, aż na organizacji Hand kończąc (tak, tak, Hand powraca, a jej wątek jest jeszcze bardziej rozwijany. Więcej nie powiem.

Wszystko musicie odkryć sami). Nie obejdzie się też bez retrospekcji, które Danny co jakiś czas miewa, oraz bez historii na temat niezwykłego miejsca, gdzie trenował i zdobył swoją niesamowitą moc. Czy tutaj naprawdę trzeba dodawać coś jeszcze? Może i brzmi to wyświechtanie, a na dodatek kiczowato, ale powiadam Wam: jest to kicz w najlepszym wydaniu. Prócz tego mamy też dwa inne wątki. Jeden z nich dotyczy rodziny Meachumów, którzy zarządzają firmą Rand Enterprises po śmierci jej założycieli. Drugi zaś kręci się wokół Colleen Wing, instruktorki sztuk walki i ogólnej samoobrony. Świetnym motywem jest również to, że od samego początku wydaje nam się, że wiemy kim jest czarny charakter serialu, a gdy już jesteśmy przekonani, że mamy rację, coś się dzieje i nagle przestajemy mieć tę pewność. Zaczynamy wątpić i kwestionować, zaczynamy zmieniać zdanie. To właśnie zabawa antagonistami jest w Iron Fist jedną z najmocniejszych stron.

Jeśli chodzi o postaci poboczne, to na szczególne uznanie zasługuje tutaj Colleen Wing (Jessica Henwick), Harold Meachum (David Wenham) i oczywiście Claire Temple (Rosario Dawson). Colleen to moim zdaniem najlepsza drugoplanowa postać kobieca w historii seriali tworzonych przez Marvela i Netflixa, która nigdy nie da sobie wejść na łeb; bez ceregieli powie co sądzi na dany temat, a jeśli trzeba będzie, to skopie Ci tyłek i nawet się przy tym nie spoci (serio). Taka Karen z Daredevila przy Colleen po prostu nie istnieje.

Nawet Trish z Jessici Jones nie może z nią konkurować, a uwierzcie mi, jestem niesamowitym fanem Patsy. Charyzmą mogłaby jej co najwyżej dorównać Jeri Hogarth, również z JJ. Colleen z kolei to całkiem udany odpowiednik swojej komiksowej wersji, właśnie przez to, jak ją skonstruowano w serialu. Harold jest za to bardzo charyzmatycznym bohaterem, którego cenię przede wszystkim za bycie totalną szumowiną bez serca (taki paradoks). Gość wzbija się na wyżyny swoich umiejętności aktorskich i gra tak przekonująco, że parę razy udało mi się zakląć pod nosem i podziękować sobie w duchu, że nie mam kogoś takiego w rodzinie, a już na pewno nikt taki nie jest moim ojcem. Patrząc na to, co wcielający się w tę rolę David Wenham wyczynia na ekranie, zrobiło mi się autentycznie szkoda jego serialowych dzieci, Warda i Joy. Wychowując się z kimś takim jak Harold, nie ma szans, aby wyrosnąć na „normalnego”.

Patologia do kwadratu. Nie jest to w zasadzie żadne zdziwienie, bo netflixowo-marvelowe produkcje, w odróżnieniu od tych kinowych mogą pochwalić się bardzo rozbudowanymi postaciami negatywnymi (Kingpin, Kilgrave, Cottonmouth). Trzynaście godzin na budowanie charakteru danego bohatera to szmat czasu, który i w tym przypadku został naprawdę dobrze wykorzystany. Claire z kolei opisywać jakoś specjalnie chyba nie muszę, prawda? Jak zwykle, jej niesamowite szczęście spowodowało, że po raz kolejny natknęła się ona na kogoś ze specjalnymi umiejętnościami. Sama zaczęła też dbać o własne bezpieczeństwo, poprzez pracę nad sobą (tę fizyczną, jak i mentalną). W dodatku w Iron Fist dostała większą rolę niż chociażby w Luke’u Cage’u czy Jessice Jones. Prócz tej trójki na ekranie pojawia się oczywiście o wiele więcej postaci, ale to właśnie wskazane przeze mnie trio (prócz Daniela naturalnie) uwiodło mnie całkowicie.

Będąc jeszcze przy postaciach – chciałbym dodać, że w nowym serialu Marvela powróciły dwie, bardzo mądre panie, które widzieliśmy już w poprzednich produkcjach. Te role to również prawdziwe perełki wśród ogromu serialowych sylwetek.

Jak na serial od Netflixa i Marvela przystało, nie można zapomnieć o efektach audio-wizualnych. Największe wrażenie robią tutaj oczywiście pojedynki. Prosta zasada. Jeśli wiesz, że nie masz absurdalnie wysokiego budżetu, przeznaczasz jego większą część na starcia/pojedynki/walki, zamiast na tanie i słabo wyglądające efekty komputerowe. Iron Fist, podobnie jak poprzednie odsłony tego uniwersum, trzyma się kurczowo właśnie tej zasady. Wszystkie potyczki (no, może prócz tych z pierwszego odcinka, bo później było lepiej) wyglądają dość dobrze i choć nie przebijają one może tych, którymi uraczyły nas oba sezony Daredevila, tak spokojnie mogę Was zapewnić, że prezentują się one o niebo lepiej od tych, które widzieliśmy w trakcie Jessici czy Luke’a. W tej materii spokojnie mogę rzec, że Iron Fist plasuje się na drugim miejscu, zaraz za przygodami Diabła z Hell’s Kitchen.

Tutejsze walki różnią się jednak od tych, które widzieliśmy do tej pory. Nie są tak „brudne” czy prowadzone z nienawiścią. Większość piorących się po mordach to dość honorowi użytkownicy różnego rodzaju sztuk walki jak kung-fu, karate czy kendo. Dzięki temu każda batalia przypomina niebezpieczny taniec dwóch lub więcej osób, gdzie wygrany może być tylko jeden. Salta, skoki, półobroty, piruety, kucanie, turlanie się, miliard uników na sekundę – tutaj to chleb powszedni, który swoją jakością bije na głowę większość innych produktów. O samych efektach, jak wcześniej wspomniałem, nie ma się co za wiele rozpisywać, bo ich tu praktycznie nie uświadczymy. Jedynym na co warto zwrócić uwagę jest okazjonalnie świecąca na żółto pięść głównego bohatera (to w sumie unikat w tej naprawdę niewielkiej ilości efektów generowanych przy użyciu technologii CGI) . Na pochwałę zasługują także zdjęcia, a szczególnie te, które przedstawiają panoramę Nowego Jorku.

Niby nic nowego, a jednak robi wrażenie. Na co jeszcze zwróciłem uwagę pod względem wizualnym? Iron Fist, podobnie jak mający niedawno swoją premierę w kinach Doctor Strange, obfituje w potężną ilość ujęć skupiających się na dłoniach głównego bohatera, bowiem to właśnie one są jego bronią, w nich skupia swoją moc i jak to Danny sam twierdzi: nie potrzebuje żadnej broni, bo to on nią jest. Na coś takiego patrzy się z nieukrywaną przyjemnością.

Muzyka w serialu również stoi na naprawdę wysokim poziomie. Presja była duża, bo po tym co zaserwowano nam w Luke’u Cage’u, ciężko było stworzyć lepszą ścieżkę dźwiękową, jednak i pod takim względem Fist nie zawodzi. Dostajemy tutaj trochę hip-hopowych brzmień (RZA, Outkast), a także kawałki, które swoją dwoistością po prostu łapią za serce (ucho?), łącząc w sobie nowoczesność oraz „wschodniość” (chociażby zremiksowany na kilkanaście sposobów utwór tytułowy).

Jedyne czego mi w całym serialu brakło pod względem efektów to nawiązujące do komiksowego kostiumu Iron Fista oświetlenie. W poprzednich serialach mieliśmy czerwienie, fiolety i żółcie wpadające w pomarańcz. Tutaj nastawiony byłem na notorycznie przeplatane ze sobą szmaragdy i odcienie złota, a nie dostałem ich niestety dużo. Gdzieś tam okazjonalnie się pojawiały, ale nie można powiedzieć, żeby były one motywem przewodnim, a szkoda.

Miłym ukłonem w stronę widzów jest też cała masa nawiązań do całego wykreowanego przez Marvel Studios i Netflixa uniwersum. Co jakiś czas ktoś wspomina Daredevila czy Luke’a Cage’a. Pojawiają się też odniesienia do Karen Page czy Hulka, czyli tego „zielonego gościa”. Gdzieniegdzie wspomina się o „Incydencie”, czyli ataku Chitauri z filmu The Avengers (2012). Ludzie w oglądanym przez nas świecie są już w pełni świadomi tego, że po Ziemi biegają różnego rodzaju super-cudaki, a jakieś nienaturalne zjawiska i tego typu wydarzenia kwitują zdaniami na zasadzie: dziwniejsze rzeczy miały już miejsce lub coraz więcej osób zaczyna wierzyć w to, że ma jakieś supermoce. Coś takiego niesamowicie mnie cieszy. Widać, że cały ten świat nie stoi w miejscu, a rozwija się wraz z jego mieszkańcami. Nic nie pozostaje niezauważone. Ludzie zwracają uwagę na pewne rzeczy i żyją tym, co dzieje się wokół nich.

Wcześniej napisałem, że powracają też dwie role kobiece, które zobaczyliśmy w poprzednich serialach. Nie chcę Wam zdradzać o kogo chodzi, ale będziecie mile zaskoczeni. Zaufajcie mi. Oba powroty są naprawdę warte zobaczenia. Prócz tego wszystkiego dostajemy też całkiem pokaźną ilość komiksowych easter-eggów w postaci kilku strojów, rozmów na temat dalekowschodnich przeżyć Danny’ego i związanych z nimi osobami, a także tatuażu przedstawiającego smoka, który znajduje się na klatce piersiowej, oraz samego efektu świecącej pięści. Jedna jak i druga rzecz są przecież znakami rozpoznawczymi komiksowego Iron Fista. Jest tego oczywiście więcej, ale nie sposób wymienić wszystkich tementówych el jednym akapicie.

Reasumując, Iron Fist nie jest jakąś innowacyjną produkcją, która wywali Was z kapci i zostawi z rozdziawionymi ustami. Nie. Nie będziecie się też przez kolejny tydzień zastanawiać nad tym, co właśnie obejrzeliście. Dostaniecie za to po prostu porządnie przyrządzone danie, które składa się z dobrze dobranych i wymieszanych ze sobą składników. Parę rzeczy się powtórzy. Parę nowych też się pojawi. Mnie najbardziej do gustu przypadł sam sposób kreowania głównego bohatera oraz pojawiające się odniesienia do mistycyzmu, Buddyzmu, Zen i filozofii wschodu. Również rozbudowywana jest tutaj lekko magia. To nie Doctor Strange co prawda, ale i w IF pojawiła się wzmianka o innym wymiarze. Jak więc widzicie – wszystko jakoś tam się ze sobą zazębia, tworząc estetycznie wyglądający wyrób, ale nic poza tym.

Produkcja ma przede wszystkim za zadanie wprowadzić do MCU-Netflixa nową postać. Postać, która wniesie coś innego prócz mroku. Trochę rozświetlu ten mało przyjazny świat z bandziorami i gangami na czele, a koniec końców spowoduje, że dołączy do grona pozostałych, wcześniej zaprezentowanych herosów (DD, JJ i LC). Może tylko raz odczułem, że Fist został wyprodukowany jedynie po to, aby jakoś wprowadzić ostatniego z herosów do składu Defenders. Jednakże tak samo szybko jak ta myśl się pojawiła, tak po chwili wyparowała z mojego umysłu. W skrócie – Iron Fist nie powala na kolana, ale też aż tak (jak to niektórzy twierdzą) nie zawodzi. Nie zawiódł przynajmniej mnie. Wręcz przeciwnie. Jestem w większej części zadowolony z tego, co zobaczyłem. Nie nudziłem się, odcinki mi się nie dłużyły, bohaterów polubiłem, a całość wywarła na mnie pozytywne wrażenie. Mam więc nadzieję, że i na Was takowe wywrze.


Autor: SQ

Subskrybuj
Powiadom o
guest
0 komentarzy
najstarszy
najnowszy oceniany
Inline Feedbacks
Zobacz wszystkie komentarze
0
Podziel się z nami swoim komentarzem.x