„Rise of the Black Panther #1-2” (2018) – Recenzja

Rise of the Black Panther #1-2 (2018)

Fazę na Czarną Panterę można spokojnie uznać za otwartą. Nie ma dnia ani godziny, by najnowsza produkcja Marvel Studios nie była reklamowana i promowana czy to w telewizji, czy radiu. Hype rozkręcił się na całego, a ja jestem jedną z „ofiar” nowego trendu. Choć planowałam sięgnąć po zupełnie inną komiksową serię, to stwierdziłam, że muszę przeczytać coś o przygodach Black Panthera. Pragnienie poznania Wakandy i jej władcy było silniejsze niż myślałam. Nie ociągając się, chwyciłam za pierwsze dwa zeszyty z Rise of the Black Panther z linii Marvel Legacy od Evana Narcisse’a, który stworzył ją przy współpracy z genialnym Ta-Nehisi Coatsem.

Pierwszy wolumin opowiedziany jest z perspektywy dwóch pierwszych kobiet w życiu T’Challi, czyli S’Yany oraz Ramondy. Relacjonują one losy T’Chaki, ich wspólnego męża i jednocześnie ojca T’Challi, którego królewskie panowanie na zawsze pozostawiło piętno w sercach ludzi. Drugi tomik z kolei tyczy się już T’Challi jako króla Wakandy i nowego Black Panthera. Sam władca opowiada o swoich troskach i nowych problemach, jakie czyhają na młodego obrońcę izolującego się kraju.

Black Panthera mogę spokojnie zaliczyć do grona moich ulubionych bohaterów. Nie musiałam długo czekać, by przekonać się, jaki wspaniały z niego wojownik, władca, strateg i człowiek. Z miejsca wzbudza szacunek. Jest zawsze opanowany. Wpierw myśli, potem działa. Próbuje szukać takich rozwiązań, które nie tyle zadowolą obie strony, ale też nie zaszkodzą innym. Idealnym przykładem jest scena, gdy T’Challa spotyka Namora. Nawet sam porywczy i narwany Namor nie mógł tak po prostu pobić Black Panthera. To właśnie w drugim zeszycie można poczuć tę aurę majestatu jaka otacza młodego króla, który musi podjąć jedną z najtrudniejszych decyzji w życiu. W tej chwili sama chylę czoła Czarnej Panterze. Wspaniała kreacja młodego herosa, muszącego stawić czoła roli króla.

Nie mogę się doczekać, jak autorzy pokażą ciekawą relację między samym T’Challą a jego młodszą siostrą Shuri – młodziutką panią geniusz, która kiedy tylko i jak tylko może, pomaga braciszkowi w opałach. Wydaje się naprawdę sympatyczną kobitką i liczę, że jeszcze udowodni na co ją stać.

Za stronę graficzną komiksu odpowiada Paul Renaud i Javier Pina, a za kolorystykę Stephane Paitreau. Pod względem wizualnym pierwsze dwa woluminy prezentują się naprawdę bardzo dobrze. Kreska jest pociągła i dość gruba, co jest wielką zaletą. Nie ma w ogóle wrażenia bałaganu czy totalnego chaosu, a sceny walki są przedstawione bardzo wyraźnie. Mimika twarzy to istny majstersztyk, zwłaszcza postaci kobiecych. Barwy również są piękne – niezwykle żywe, jasne, a w odpowiednich momentach ciemne i mroczne. Kolory idealnie podkreślają piękno i zmysłowość Wakandy, jak również wielką tajemniczość, która tę Wakandę spowija.

Poza głównym protagonistą, największym plusem serii jest stopniowe przybliżanie kultury i historii Wakandy, jej przodków, królów i burzliwych dziejów. Myślę, że za tę serię komiksową mogą wziąć się początkujący czytelnicy, którzy dopiero zaczynają przygodę z wakandyjskimi dziejami. Ponadto w opowiadaniu pojawia się mnóstwo tzw. Easter eggów czy krótkich cameo. Mamy m.in. Kapitana Amerykę, Barona von Struckera, Ulyssesa Klaue’a, Howarda Starka czy wyżej wspomnianego Namora. Te wszystkie elementy stanowią gratkę dla niejednego komiksomaniaka.

Tak bardzo ekscytuję się Black Pantherem, że ciężko mi obiektywnie spojrzeć na wszelkie wady. Powiem więc tak: ci, którzy liczą na niespotykane zwroty akcji czy sceny walk, mogą się troszkę zawieść, bo szczerze mówiąc, nie ma tego wiele. Akcja idzie powoli do przodu, bez pośpiechu. Na początku może też przerazić spora liczba egzotycznych imion. Jeżeli jednak zapamięta się imiona głównych postaci, z resztą można sobie spokojnie poradzić.

Summa summarum, Rise of the Black Panther to naprawdę świetnie zapowiadająca się seria. Stanowi bardzo dobry początek dla fanów, którzy chcą przed seansem Czarnej Pantery, zapoznać się bliżej z młodym królem i krajem, z którego pochodzi. Myślę, że warto sięgnąć i przekonać się, jak niezwykły świat stworzyli Stan Lee i Jack Kirby. Wakanda forever!


Autorka: Rose

Subskrybuj
Powiadom o
guest
0 komentarzy
Inline Feedbacks
Zobacz wszystkie komentarze
0
Podziel się z nami swoim komentarzem.x