„Wolverine: Trzy miesiące do śmierci” – Recenzja
Wolverine umrze za trzy miesiące
Lubię postać Wolverine’a. Kto nie lubi? Jak można nie lubić kurduplowatego, śmierdzącego, włochatego człowieczka, który waży blisko 200 kg przez kupę niezniszczalnego żelastwa w swoim ciele. Ten sam człowieczek ma przecież też system uzdrawiający go z każdej, nawet najbardziej brutalnej rany. Jak to nie ma? Już nie ma? Ale co… jak? Gdzie?
Dobra, żarty na bok. Kiedy usłyszałem o tym, że Egmont wyda w Polsce komiks o ostatnich tygodniach życia Rosomaka, byłem niesamowicie podekscytowany. Zawsze liczę na to, że dostanę coś o danej postaci, czego jeszcze nie miałem okazji widzieć: jakieś nieoczekiwane zwroty akcji czy coś w tym stylu. I tu tak jest… niby… bo faktycznie sam Wolverine zmienia strony konfliktu, dołącza do jakiejś grupy spod ciemnej gwiazdy; zaś historia opowiada o tym, jak do tego doszło. Nie do tego, jak sam bohater stracił swój czynnik regenerujący. Tu po prostu o tym wiemy… i tyle.
Wolverine bez regeneracji? To musi być dobre, prawda? PRAWDA? No niestety nie jest. Relatywnie mało poświęcono samej tematyce utraty tego unikatowego czynnika, który pozycjonuje postać Logana taką, jaką powinna być. Mamy tu co prawda wstępne rozterki głównego bohatera, a później sam bohater dostaje jeszcze, od przyjaznego Pajęczaka z sąsiedztwa, nowy kostium, który (przynajmniej w założeniu) ma działać podobnie do tego, co zapewniał mu czynnik, ale na tym zabawa się kończy. Owszem jest wspomniane, tu i tam, że już tej uzdrawiającej mocy nie ma, ale to by było wszystko. Sam Wolverine nie zachowuje się tu jak Wolverine. Przypomina bardziej nastolatka, który wyrwał się spod szlabanu rodziców i wyskakuje na miasto ze swoimi ziomeczkami. Najbardziej kluczowym momentem tego komiksu, jest ten, w którym główny bohater strzela sobie seksowną różę na ramieniu, w ramach honoru dla „czegoś tam”.
Cała historia jest wyrwana z większego wydarzenia. Ze strzępków informacji dowiadujemy się, że Logan walczył z Sabretoothem i przegrał tę walkę. Jego nemezis jednak, by rzekomo podkreślić hańbę, nie zabił Wolverine’a, a zamiast tego zostawił pokonanego, by ten żył w strachu. Jak się okazuje, Wolverine tylko udawał i komiks przeskakuje z miejsca do momentu, w którym James zaczyna pleść wstępne plany zemsty nad swoim arcywrogiem. Czyta się to okropnie, bo nie wiemy tak naprawdę, co jest do czego, skąd się wzięło itp., itd. Nawet nie pokuszono się o to, by zaznaczyć, gdzie przeczytać pozostałe przygody.
Może zatem kreska ratuje ten komiks?
Punkt widzenia zależy od punktu siedzenia, albowiem rysunki w tym komiksie są bardzo… kreskówkowe. Przynajmniej w części, w której odpowiadał za nie Gerardo Sandoval (obecnie znany z komiksów z Venomem). Postacie są dość karykaturalne, przypominające nieco to, co możemy oglądać w niektórych mangach. Drugim artystą jest Ryan Stegman i jego rysunki są… poprawne. I nic więcej nie da się o nich powiedzieć, poza tym, że całe 7 zeszytów lepiej by wyglądało, gdyby to on był za nie odpowiedzialny. Wszystko jest utrzymane w ciepłych barwach, które nijak nadają się do opisania ostatnich dni jednej z najbardziej ikonicznych postaci ze świata Marvela.
Sam komiks to taki egmontowski standard. Broszurowa okładka prezentująca postać Wolverine’a w nowym stroju, jak ten się groźnie na nas patrzy. Przyznaję, tytuł komiksu jak i sama jego prezentacja jest zachęcająca, ale wnętrze niezbyt. Środek to oczywiście papier kredowy, pół-matowy, miły w dotyku.
Reasumując, Wolverine: Trzy miesiące do śmierci nie jest komiksem dobrym. Być może za wysoko postawiłem poprzeczkę dla tego typu nowelki, a być może po prostu jest to zwykłe dziadostwo. Nie wiem. Chaotyczne prowadzenie historii, odarcie Wolverine’a z tego co czyni go no… Wolverinem i średniej klasy rysunki sprawiają, że po prostu nie umiem wystawić tej opowieści facebookowego kciuka w górę. Jest to zdecydowanie produkt dedykowany najbardziej zagorzałym fanom rosomaka, a i Ci zapewne nie będą zadowoleni.
Autor: Zilla
Za egzemplarz do recenzji dziękujemy wydawnictwu Egmont Polska.