„Cable #1” (2017) – Recenzja
Cable i jego solowy komiks.
ResurrXion ostro jedzie na nostalgii z lat 90., dając zupełnie nowe serie związane z X-Menami, m.in. Gold, Blue, a teraz do tego panteonu trafił także Nathan Summers, ze swoją solową serią pt. Cable. Przyznam bez bicia, że nie jestem zaznajomiony z nowymi wydarzeniami z uniwersum Marvela. Niemniej jednak, sięgnąłem po wspomniany run z faktu, iż jestem wielkim fanem postaci Deadpoola, z którą Nate jest dość mocno powiązany i bardzo chciałem dać szansę przygodom mutanta, podróżującego w czasie.
Kontinuum czasoprzestrzenne po raz kolejny zostaje narażone na załamanie. Tym razem za sprawą tajemniczego złoczyńcy, który chce zmontować broń, mającą – jakże oryginalnie – zniszczy świat. Nate, wyczuwając zaburzenie balansu w czasie, rusza jego tropem. Protagonista po drodze trafia na dziki zachód oraz do feudalnej Japonii. W tym drugim miejscu spotyka on samurajów z bronią, która nie do końca należy do ich okresu.
Za scenariusz do Cable #1 odpowiada James Robinson, znany także choćby z nowej serii pt. Nick Fury. Trzeba powiedzieć otwarcie: scenarzysta dobrze uchwycił postać, utrzymując to, co znamy z przestrzeni ostatnich lat. Nate Summers w ogóle się nie zmienił. To wciąż ten sam twardy i poważny mutant, który z determinacją wykonuje swoją misję, by za wszelką cenę zapobiegać wszelkim anomaliom w czasie. Już na pierwszych stronach zeszytu widzimy, jak wparowywuje do salonu, umiejscowionego gdzieś na dzikim zachodzie, spuszcza łomot lokalnym opryszkom i pyta jednego z nich o informacje, dotyczące swojego celu.
Oglądania go na kartkach komiksu to czysta, nieskrywana przyjemność, choć nie do końca wiedziałem, czego się spodziewać po solowych przygodach Cable’a. Wydaje się jednak, iż jego pycha sprowadza go na nieco złe tory, bowiem Nathan niespecjalnie się przejmuje ilością antagonistów, z którymi przyjdzie mu się zmierzyć. W efekcie kończy na ziemi, w pewnych momentach. Pierwszemu zeszytowi zdecydowanie nie można odmówić tego, iż jest przepakowany akcją. Fani rozwałki znajdą tu sporo dla siebie. Co więcej, zakończenie zostawia, jak zwykle, cliffhanger, który zachęca, by wyczekiwać następnych odsłon.
Za rysunki odpowiada Carlos Pacheco, znany choćby ze świeżego Occupy Avengers – reprezentuje on fajną, przyjazną dla oka kreskę. Taki typ rysunków uwielbiam. Nie ma tu żadnych eksperymentów, kanciastych postaci czy dziwacznych efektów. Proste, bezkompromisowe rysowanie, sprawia, że chce się śledzić każdy kadr. Zachęca to także nowego czytelnika, by ten z zaciekawieniem przeglądał kolejne strony. Styl Pacheco stanowi doskonały kontrast z ciepłymi kolorami, jakimi są zapełnione kartki.
Reasumując, seria ma dosyć mocny start, zdecydowanie zachęcający, by ruszyć tropem za tajemniczym złoczyńcą, ramię w ramię z Cable’em. I choć można być na początku troszkę zdezorientowanym, za czym właściwie nasz siwy mutant podąża, tak odpowiedzi powoli się odkrywają z każdą, kolejną stroną. To nadal dobre czytadło dla początkujących, jak i starych wyjadaczy serii związanych z X-Men. Sam dam szansę następnym zeszytom. Osobiście polecam sprawdzić solowe przygody Cable’a. Być może i Wam przypadną do gustu.
Autor: Zilla