„Doctor Strange” (2016) – Recenzja
Doctor Strange (2016)
Doctor Strange to naczelny mag w uniwersum Marvela, a przy tym jedna z najpotężniejszych postaci w całym tym świecie. Właśnie przez to prezentuje się on w sposób dość odmienny od tych najpopularniejszych (Spider-Man itp.) herosów, stworzonych przez „Dom Pomysłów”. Strange to postać pełna sprzeczności, która na przełomie wielu lat i masy komiksowych historii ciągle ewoluowała, a co za tym idzie – pod pewnymi względami znacznie się zmieniła. Osobiście czekałem na film z nim, odkąd miałem przyjemność poznać go na kartach komiksów, gdy byłem jeszcze smarkaczem. Nic więc dziwnego, że mój wewnętrzny fanboy zaczął świrować z radości, kiedy okazało się, że Marvel Studios zabiera się za „Doktora Dziwnego” i chce przenieść jego przygody na ekrany kin. Do tego na odtwórcę roli tytułowej wybrano wybitnego brytyjskiego aktora – Benedicta Cumberbatcha. Czy to mogło się nie udać? Sami sprawdźcie w całkowicie subiektywnej, a przy tym BEZSPOILEROWEJ recenzji.
W tym momencie mija trochę więcej jak tydzień ,od momentu, gdy wybrałem się na seans Doctora Strange’a do kina. Potrzebowałem tych kilku dni, aby móc pewne rzeczy sobie poukładać i na spokojnie przemyśleć, aby później przelać je w ten tekst, więc już bez dalszego przeciągania. Weźmy się za recenzowanie czternastej już z kolei produkcji wliczającej się do Kinowego Uniwersum Marvela (MCU).
Zamiast opisywać fabułę i niepotrzebnie spoilerować, pozwolę sobie na podzielenie filmu na segmenty/etapy. Dzięki temu łatwiej będzie zobaczyć jak całość przedstawia się na tle poprzednich produkcji z MCU.
I. Pierwsza (a przy tym wydaje mi się, że większa) część Doctor Strange to swoiste przedstawienie postaci. Od samego początku reżyser (Scott Derrickson) ukazuje nam historię głównego bohatera, którego w MCU widzimy pierwszy raz. Stephena Strange’a poznajemy, gdy ten jest na samym szczycie swojej medycznej kariery, a ludzie „walą do niego drzwiami i oknami”, gdyż jest on tak świetnym neurochirurgiem. Można by nawet powiedzieć, że skalpelem tworzy prawdziwą magię. Niestety, ze świetną karierą w parze idzie ogromna pycha i arogancja. Po takim wprowadzeniu postaci dostajemy coś, co spowoduje przemianę lekarza w maga. Taki „origin story” ciągnie się, jak już wspomniałem wcześniej, przez pierwszą połowę filmu.
II. Później dostajemy ten segment filmu, gdzie bohater spędza jakiś dłuższy lub krótszy okres na poznawaniu „nowej wersji siebie”, a zarazem na treningu i szlifowaniu swoich umiejętności (które wcale nie są tak łatwe do opanowania, jak mogłoby mu się zdawać na początku) pod okiem kogoś, kto zna się na tym lepiej (Ancient One odgrywana przez Tildę Swinton). Całość pięknie łączy się z trzecim etapem w filmie.
III. Etapem tym jest niespodziewane pojawienie się czarnego charakteru, którego tym razem poznajemy już pełnej krasie. W przypadku najnowszej produkcji Marvel Studios jest to Kaecilius (odgrywany przez Madsa Mikkelsena)
IV. Im dalej w las tym, więcej drzew – w myśl tej zasady działa też ten segment filmu, gdyż od momentu wprowadzenia Kaeciliusa na ekran, widz nie dostanie już praktycznie żadnego spokojnego momentu, aby odetchnąć. Od tej pory ciągle coś się dzieje – niespodziewane zwroty akcji, fabularne udziwnienia i masa niesamowitych scen. Ten ostatni czynnik powoduje z kolei zawroty głowy, opad szczęki i prawdziwy „oczogazm” (ang. „eyegasm”).
V. Ostatnim, piątym, segmentem Doctora Strange’a jest oczywiście wielki finał i konfrontacja naszego protagonisty z głównym złym, którym wcale nie jest wyżej wspomniany Kaecilius, a ktoś zupełnie inny i potężniejszy. Nie będę opisywać kim on jest, ale imię zdradzić mogę. To niejaki Dormammu, który nie ma zbytnio milutkich zamiarów względem Strange’a i całego ziemskiego wymiaru.
Gdybyśmy teraz spojrzeli na szkielet, na podstawie którego zbudowany jest Doctora Strange, moglibyśmy spokojnie stwierdzić, że wygląda on jak przepisany i lekko podrasowany scenariusz filmu Iron Man z 2008 roku, od którego zaczęło się całe MCU. Czy to zarzut z mojej strony? Absolutnie nie. Po co zmieniać coś, co było dobre? Skoro można to przebudować na potrzebę innego filmu i adaptować to tak, aby faktycznie wyszedł z tego potężny powiew świeżości, a nie odgrzany kotlet: to dlaczego nie? Całość zagrała i to jak cholera. Miałem wobec tego filmu masę oczekiwań i naprawdę nastawiałem się na coś o wiele gorszego niż to, co dostałem. I jestem nawet w stanie przymknąć oko na parę rzeczy, które faktycznie mi nie grały, a mianowicie:
– Całkowicie zmieniony origin postaci jaką jest Ancient One.
– Potraktowane po macoszemu „Oko Agamotto” (amulet noszony przez Doktora).
– Wprowadzony „na odwal się” tytuł „Sorcerer Supreme” (Najwyższy Mag), który na chwilę obecną nie wnosi kompletnie nic do MCU.
-Brak wymawiania nazw zaklęć (w komiksach było to na porządku dziennym)
– Słaby czarny charakter (chociaż i tak mogło być gorzej).
Jeśli o samych bohaterów chodzi, to trzeba powiedzieć, że Doctor Strange spisuje się na medal, bo postaci są tutaj niezwykle wyraziste, barwne i wielowymiarowe (jednym wyjątkiem jest oczywiście antagonista, ale do niego za chwilę wrócimy). Podium z trzema miejscami zajmują:
1. Doktor Strange
2. Ancient One
3. Baron Karl Mordo.
– Benedict Cumberbatch udowodnił już w swoich innych filmach, ze zagra wszystko, co tylko mu się da, więc nie byłem zdziwiony tym, jak wczuł się w graną przez siebie postać. Na samym początku gość sprawia, że chcemy go po prostu zastrzelić za jego bucostwo, jednak z biegiem czasu przekonujemy się do niego i zaczynamy mu współczuć i kibicować, aż w końcu stajemy się jego fanami na dobre i na złe.
-Tilda Swinton jako Ancient One wypada po prostu przecudownie. Gdy tylko pojawia się ona na ekranie po ciele zaczynają przebiegać nam dreszcze, które powodowane są przez jej grę aktorską (mimika, gesty, sposób wysławiania się, spojrzenia). Czegoś takiego nie widuje się często w kinie czy telewizji. Mogę śmiało powiedzieć, że Ancient One to moje ulubione wcielenie Tildy Swinton (nawet pomimo tego zepsutego originu. Tak, boli mnie to).
– Chiwetel Ejiofor, czyli Karl Mordo to gość, który jest jednym z wcześniejszych uczniów Starożytnej (bo tak w wersji polskiej nazywa się Ancient One), który, podobnie jak sam Doktor, ewoluuje z każdym minutą trwania filmu. Jednak najlepsze w nim jest to, że przez cały czas jest dla Strange’a jak starszy brat i najlepszy przyjaciel, który zawsze pomoże, gdy sytuacja tego wymaga. Z czasem zaczynamy też dostrzegać różnice w poglądach obu panów, co będzie jeszcze bardziej pogłębiane w kontynuacjach.
Cała trójka gra w sposób prawdziwie magiczny.
Należy też dodać, że Ancient One i Mordo różnią się od swoich komiksowych pierwowzorów pod względem wyglądu dość znacznie. Ancient One w komiksach jest mężczyzną pochodzenia azjatyckiego z długą biała/siwą brodą. Mordo z kolei jest biały i pochodzi z Transylwanii. Czy taki zabieg kosmetyczny sprawił, że filmowe wersje tych postaci straciły swój urok i odbiera się je gorzej? Jako osoba znając komiksowy mogę śmiało powiedzieć, że nie. Absolutnie nie odniosłem takiego wrażenia.
Poza podium znaleźli się:
– Wong (gra go Benedict Wong) – strażnik magicznej biblioteki (w komiksach wierny przyjaciel i przyboczny Doktora, więc do tego pewnie dojdzie też z czasem w MCU). Początkowo wydaje się on być dość ponurą postacią, jednakże szybko zmieniamy zdanie i zaczynamy go lubić. Powiedzmy, że Wong w Doctor Strange ma rolę podobną pod pewnymi względami do tej, którą w Ant-Manie odgrywał Luis (oczywiście nie aż w takim stopniu). Taki „do rany przyłóż” gość, który potrafi być poważny i przyłożyć, gdy sytuacja tego wymaga.
– Christine Palmer (Rachel McAdams) to pani doktor, którą poznajemy na początku filmu. Współpracuje ona ze Stephenem, a do tego łączy ich pewne uczucie. Muszę powiedzieć, że postać przypadła mi do gustu, aczkolwiek było jej za mało (i nie chodzi mi tutaj o wątek romantyczny). Zwyczajnie uważam, że można było wyciągnąć z tej postaci znacznie, znacznie więcej. Szczególnie, że Rachel McAdams to aktorka na najwyższym poziomie, a w roku 2015 nominowana była do Oscara za rolę w filmie Spotlight. No i mam do niej osobisty sentyment.
Na samym końcu tego zestawienia musiał się znaleźć niestety zbir, złoczyńca, czarny charakter, antagonista, villain, czyli Kaecilius.
– Nawet pomimo tego, że Mads Mikkelsen rolę uciągnął znakomicie (w jego przypadku wystarczyłoby nawet stać i złowrogo patrzeć, a publiczność chowałaby się pod fotelami) to sama postać Kaeciliusa jest płaska jak kartka papieru. Ot zwyczajnie sfrustrowany facet, który jakiś czas temu stracił bliskich i teraz chce się zemścić. Żadnych ciekawych motywacji, intencji czy sposobów działania, no ale nie spodziewałem się niczego innego. Marvel niestety o czarne charaktery w swoich kinowych produkcjach nie dba (chociaż jest parę wyjątków – Loki i Red Skull. Z kolei sprawa ma się całkiem inaczej w serialach Marvela/Netflixa jak Daredevil, Jessica Jones i Luke Cage).
Aczkolwiek myślę, że jest to spowodowane nie brakiem chęci czy możliwości, a tym, że studio chce jak najwięcej czasu przeznaczyć na kreację głównego bohatera, a także tych postaci, które bezpośrednio wpływają na jego rozwój w największym stopniu. Przypomnijmy sobie takiego Lokiego czy Red Skulla. Obaj panowie byli zagrani świetnie (chociaż ich motywacje były rozpisane dużo lepiej, a do tego poświęcono im dużo więcej czasu ekranowego), ale jak wiadomo – nawet najlepszy aktor zagra słabo jeśli będzie miał tak rozpisaną rolę. Taką rolę dostał właśnie Mikkelsen w DS. W każdym razie Kaecilius na pewno wypadł lepiej niż taki Malekith z Thor: The Dark World
Na szczególne uznanie zasługuje oprawa audio-wizualna w Doctor Strange. Efekty specjalne (przede wszystkim w wersji 3D) i muzyka sprawiają, że widz przeciera oczy (albo okulary) ze zdumienia i zbiera szczękę z podłogi. Momenty, gdy budynki Nowego Jorku przesuwają się poprzez machnięcie ręką, dają niesamowite wrażenie, a film Incepcja wygląda przy tym wszystkim jak mały i niedołężny brat. Do tego dochodzi festiwal kolorowych świateł spowodowanych masą zaklęć, symboli, przeróżnych magicznych pieczęci i całej gamy czarodziejskich relikwii. Trzeba też wspomnieć o niesamowitych zdjęciach i kadrowaniu (chodzi mi tu głównie o te sceny, które ukazują panoramę miast i ogólne widoki z lotu ptaka/sporego oddalenia).
Coś takiego powoduje prawdziwie artystyczny ślinotok. Wisienką na tym efekciarskim torcie są jednak podróże międzywymiarowe, które swoją psychodeliczną kolorystyką, muzyką, efektami dźwiękowymi i bijącymi po oczach efektami specjalnymi wygenerowanymi komputerowo sprawiają, że widz czuje się jak na haju, po zażyciu srogiej dawki LSD czy czegokolwiek innego, co powoduje halucynacje, zwidy i omamy (czyżby recenzent miał w tej kwestii jakieś doświadczenie?). Czegoś takiego nie widziałem w kinie od dawna, a kwantowy wymiar z Ant-Mana chowa się przy tym, czego dostarcza DS. W skrócie – Doctor Strange to prawdziwy przełom pod względem efektów, zarówno dla filmów MCU, jak i dla całej kinematografii.
Podsumowując: Doctor Strange to prześwietnie zrealizowany film, którego potencjał został wykorzystany w 99%. Obraz znakomicie oddaje hołd papierowym przygodom Stephena Strange’a i jego kompanów. Przy tym przedstawia tę postać całkiem nowemu pokoleniu fanów. Do tego mamy znaną z poprzednich filmów Marvela atmosferę, gdzie pojawiają się liczne zabawne momenty. Postaci zaś nie boją się rzucać żartami. Jednak nawet nie te elementy są największa zaletą filmu, a fakt, iż do oglądania go może podejść nawet największy laik. Nie trzeba tu bowiem znać poprzednich trzynastu produkcji z MCU..
Gwarantuję, że będzie on bawił się tak samo dobrze, jak najwierniejszy fan Kinowego Uniwersum Marvela. Trzeba też nadmienić, że w filmie Scotta Derricksona znalazło się kilka nawiązań do MCU (choć nie ma ich wiele). Powoduje to oczywiście uśmiech pod nosem u wszystkich fanów. Do tego odczuwamy, że to wciąż ten sam świat, a wszystko się ze sobą logicznie zazębia. Wypadałoby też wspomnieć o dwóch sekretnych scenach po napisach końcowych. Jedna z nich zapowiada kolejny film wchodzący w skład MCU, a druga przestawia i tłumaczy coś, czego komiksiarze mogli spodziewać się od samego początku.
Mówiąc prościej: „idźcie i czarujcie z tego wszyscy.”
PS. Doktor Strange pojawi się również filmie Avengers: Infinity War, a także w pewnej innej produkcji spod znaku MCU (nie chcę spoilerować. Wszystkiego można dowiedzieć się w jednej z sekretnych scen po napisach). Do tego reżyser – Scott Derrickson – już wie kogo chciałby na złoczyńcę w sequelu DS.
Autor: SQ
PS. W filmie wymieniono Żyjący Trybunał (Living Tribunal) – jestem spełniony po stokroć.