„Echo” (2024) – Recenzja
Echo (2024)
Nawet nie echo dawnego MCU
Marvel w ostatnim czasie stara się za wszelką cenę wrócić na szczyt i chwyta się wszystkiego, co może, by to osiągnąć. Czyli głównie chwyta się za to, co już było, ale się sprawdziło i tak jest w przypadku Echo. Sama postać – czyli potem pierwsze wcielenie Ronina – wymyślona na potrzeby Daredevila została prawie ćwierć wieku temu i w sumie była po prostu jeszcze jedną wariacją Elektry. Nic oryginalnego. I niczym oryginalnym nie jest ten serial, ogólnie to taki powrót do tego, jak seriale Marvel kręcił parę lat temu, zanim zaczął je tak splatać z MCU – no i ja tamtych produkcji jakimś fanem nie jestem. Ale i tak serial wypada nie najgorzej, czasem nawet fajnie się to ogląda, a fakt, że to produkcja dla dorosłych widzów sprawia, że serial jakby stara się nabrać mocy. Ale nie ma tu nic, co by mnie porwało, ta wspomniana moc jakoś tak okazuje się bardziej pozorna, niż faktyczna, a całość okazuje się kolejną nijaką produkcją dla wiernych fanów.
Echo. Maya Lopez. Kiedyś straciła wszystko, teraz wszystko musi sobie poukładać i…
Dobra, o fabule nie ma co pisać, każdy pozna ją sam, jeśli serial go zaciekawi. Ale ogólnie nie ma tu nic, co jakoś by wybiło się ponad przeciętność. Tak, jak komiksowo ta bohaterka była po prostu kolejną taką w życiu Matta – miłością, która pracuje dla tych złych, że tak uproszczę – tak tu jest kolejną bohaterką, na jaką nie zwraca się uwagi. Serio. W ogóle nie pamiętałem jej z Hawkeye’a i jak teraz przejrzałem sobie nieco materiałów, kojarzę, że była tak nijaka, że nietrudno było o niej zapomnieć. I taka nijaka jest tutaj. Złożona ze schematów, nie za dobrze zagrana…
Akcja serialu jest na wskroś przewidywalna, nic tu nie zaskakuje, nie ma napięcia. Ogląda się to całkiem przyzwoicie, nie przeczę, Echo swoje momenty ma, ale właśnie tylko momenty. Hakweye jako serial za dobry nie był, miał jednak fajny klimat i dorzucał sporo do historii MCU. Echo, jego spin-off, dorzuca, ale inaczej, bo włączając to, co było poza MCU, jako jego składową i nic poza tym. Klimatu tu nie ma, finezji też, wszystko jest proste, łopatologiczne i typowe. Zachowawcze. Łącznie z przemocą, bo niby to rzecz dla dorosłych widzów, ale jakoś twórcy boją się pójść w tym kierunku, więc robią bezpieczny serial, w którym miały nam wystarczyć gościnne występy serialowych i filmowych postaci, za którymi niejeden się stęsknił.
Mi jednak nie wystarczyło. Obejrzałem, szybko, bez większego bólu, ale i bez zaangażowania. A po wszystkim? Cóż, parę ładnych lat temu oglądałem serial 24 (sezon 6). Nuda (choć lepsza od Echo o kilka poziomów). I tam była taka scena, gdzie ginie jeden z ważniejszych od kilku sezonów bohaterów. Jeden z ważniejszych, ale tak kiepsko nakreślonych, że po obejrzeniu sezonu zastanawiałem się, gdzie on się podział, bo w ogóle ten jego zgon, z założenia jakże emocjonalny, na mnie nie podziałał i totalnie o tym zapomniałem. No i po co ta anegdotka? A po to, że jestem świeżo po Echo i w sumie nie pamiętam już wielu rzeczy z tego serialu. I mógłbym je sprawdzić w sieci, ale nawet mi się nie chce. I to mówi wszystko.
W skrócie: miał być powrót do świetności, do starego i dobrego. A co jest? Cóż, nawet nie echo starego, dobrego MCU. Do obejrzenia i zapomnienia, przynajmniej nie zaśmieca głowy, bo szybko z niej ucieka.
Autor: WKP