„Hawkeye: Freefall #1” (2020) – Recenzja
Hawkeye: Freefall #1 (2020)
Nowy Ronin.
Hawkeye: Freefall, nowa seria o przygodach mavelowskiej wersji Robin Hooda, właśnie pojawiła się na rynku. Co do samej postaci mam mieszane uczucia, tym bardziej, że dekady przed jej powstaniem konkurencyjne DC wypuściło przygody własnego strzelca. Z jednej strony Hawkeye’a, jako takiego – a już w filmowej wersji w ogóle – nie trawię, z drugiej serie o jego przygodach z Marvel Now, okazały się nadzwyczaj udane. Ale Freefall już tak dobry nie jest, choć to nadal niezła historia dla miłośników postaci.
Ronin, wcielenie Hawkeye’a, o którym Clint Barton chętnie by zapomniał, powraca. Tym razem jednak to nie nasz bohater, a ktoś zupełnie nowy kryje się pod maską tej postaci. Kto nim jest? I jaki jest jego cel? To będzie musiał odkryć marvelowski łucznik, który właśnie mierzy się z problemami w postaci najgorszych nowojorskich łotrów. Dokąd zaprowadzą go te zmagania?
To akurat nietrudno przewidzieć, ale czy chce mi się doświadczyć tego na własnej skórze? Nie wiem. Nieźle bawiłem się w trakcie lektury, nie nudziłem, ale właściwie tyle. Bo to wszystko już było, w o wiele lepszej wersji także, i oczekiwać, że tym razem sprawdzi się znakomicie, byłoby błędem. Oczekiwałem jednak, że nowe otwarcie w nowym roku przyniesie coś mocniejszego i zapadającego w pamięć, a niestety póki co jest przeciętnie.
Tym bardziej, jeśli chodzi o ilustracje. Grafiki są proste, kanciaste i zbyt kolorowe. Gdyby całość była mroczna i ponura albo chociaż tak ascetyczna, jak wtedy, gdy serię rysował Aja, ocena finalna byłaby o wiele wyższa, a tak mamy tu jedynie lekką, prostą rozrywkę. I tyle.
Autor: WKP
Rywalizacja o czytelników trwa. Po jednej stronie Green Arrow po drugiej stronie Hawkeye.