“Marvel’s Guardians of the Galaxy: The Telltale Series” (Epizod 1) – Recenzja
Marvel’s Guardians of the Galaxy: The Telltale Series
Epizod 1 – Tangled Up in Blue
Gdy zasiadłem do pisania tego tekstu był wtorek (18.04.2017). Tego samego dnia miała miejsce premiera pierwszego epizodu nowej gry od studia Telltale, a mianowicie Marvel’s Guardians of the Galaxy: The Telltale Series. Muszę przyznać, że gdy tylko doszły mnie słuchy o tym tytule, oszalałem, jednakże starałem się podchodzić do materiałów promocyjnych na chłodno i bez większego „hajpowania”, aby za mocno się nie zawieść, jeśli całość by mi się nie spodobała lub być bardziej uradowanym, gdyby ta jednak mi podeszła.
Dziś, po ukończeniu EP1 mogę śmiało powiedzieć, że na kooperacji Marvel/Telltale zdecydowanie się nie zawiodłem! Spodziewałem się najgorszego, a dostałem coś, co spowodowało u mnie kilkukrotny opad szczęki. No, ale po kolei.
Na wstępie chciałem jeszcze zaznaczyć, że ogrywałem wersję pecetową (za sprawą platformy STEAM) z podpiętym, w sposób bezprzewodowy, padem od konsoli Xbox One (tak, da się).
Zacznijmy od fabuły. Nie chcę Wam spoilerować, więc postaram się ograniczyć do rzeczy, które nie powinny Wam zepsuć zabawy, gdybyście po tytuł zechcieli sięgnąć. Historia zaczyna się w momencie, gdy ekipa Strażników Galaktyki wraz z kilkoma funkcjonariuszami Korpusu Nova rozbija się w ruinach świątyni Kree na bliżej niezidentyfikowanej planecie. Do całej afery dochodzi oczywiście za sprawą Szalonego Tytana – Thanosa. Chwilę po zorientowaniu się w zaistniałej kabale dowiadujemy się, że w miejscu, w którym się znajdujemy, cały czas ukryty był potężny kosmiczny artefakt (bo wszechświat w Marvelu ma takich przedmiotów przecież na pęczki) o nazwie Eternity Forge (nie „googlujcie”, bo nie znajdziecie tego. Przedmiot ten wymyślono na potrzebę gry). I… tyle powinno Wam wystarczyć. Reszty musicie dowiedzieć się sami, a uwierzcie mi – jest się czego dowiadywać. Ale to naprawdę. Serio. SERIO. SERIO.
Sama rozgrywka w Marvel’s Guardians of the Galaxy: The Telltale Series nie odbiega kompletnie w niczym od tego, do czego zdążyły nas już przyzwyczaić poprzednie tytuły tego studia. Jeśli zatem graliście chociażby w The Wolf Among Us, Tales from the Borderlands czy Batman: The Telltale Series to gameplay niczym Was nie zaskoczy i szybko się tutaj odnajdziecie. Innymi słowy, Guardiansi od Telltale to kolejny przygodowy „filmo-samograj”, którego głównym zamysłem jest podejmowanie wyborów, które zaprocentują w dalszych wydarzeniach ukazanych w kolejnych epizodach całej historii.
W związku z tym nie ma sensu nastawiać się na otwarty świat, choć parokrotnie (jak to w tych grach bywa) dostajemy możliwość pokierowania bohaterem od tak. W tym przypadku przyjdzie nam kierować Star-Lordem, przykładowo łażąc po statku Strażników – Milano – czy wędrując po paru innych niewielkich lokacjach. Wiecie, to zabieg na zasadzie „macie i niech się Wam wydaje, że dostaliście jakieś tam pokłady wolności w tym, co robicie”. Słowo „wydaje” jest tutaj wskazane. No ale przecież nie o otwartość w grach Telltale chodzi, prawda? No właśnie. Oprócz tego dochodzi cała masa tzw. „Quick Time Eventów”, czyli tych momentów, gdzie szybko musimy wdusić odpowiedni przycisk na padzie lub klawiaturze. Niby nic takiego, ale daje sporo frajdy, szczególnie gdy widzimy, że dzięki nam dany bohater wykonał właśnie naprawdę kozacką sekwencję ciosów. Bardzo miło się na to patrzy.
Jak już w poprzednim akapicie napisałem. Tutaj nie chodzi o świat i jego wielkość. Nie o te wszystkie momenty, gdzie na ekranie buchają kolorowe światełka, ktoś z kimś walczy, a my musimy coś kliknąć. Tutaj wszystko rozbija się o wybory i o to, czego moim zdaniem w poprzednich grach Telltale brakło – o zacieśnianie więzi. O ukazywanie zależności i umiejętne budowanie relacji pomiędzy bohaterami, bo jak to sam Peter powiedział: Strażnicy są jak rodzina. Wniosek więc nasuwa się sam – najważniejsi są tutaj bohaterowie: Star-Lord, Gamora, Drax, Rocket i Groot. To nie historia jednego z nich, ale całej piątki. Ta opowieść nie mogłaby mieć miejsca, gdyby nie oni wszyscy. Skoro sobie to wyjaśniliśmy, przejdźmy zatem do bohaterów.
Jeśli pokochaliście film głównie za bohaterów w nim występujących, to i gra przypadnie Wam do gustu, bowiem tutejsi Strażnicy przypominają zachowaniem jak i designem swoje filmowe wersje.
Star-Lord to wciąż gość z leciuteńko zawyżonym ego, operujący słabymi jak barszcz cioci Halinki żartami, który nigdy nie wydoroślał (trudno mu się dziwić), słuchający ziemskiej muzy z lat 70 i 80.
Drax to zielono-szary, napakowany awanturnik, ogarnięty manią zemsty na Thanosie, biorący wszystko dosłownie, ale i troszczący się o swoich kompanów.
Rocket ma niewyparzony jęzor, czasem (bardzo czasem) zdarzy mu się zagalopować, działa innym na nerwy, do tego ciągle coś montuje albo rozkłada, no i uwielbia gigantycznych rozmiarów broń palną.
Groot jest Grootem. Wystarczy na niego spojrzeć (szczególnie po ostrej imprezie w kosmicznym barze…) lub posłuchać jego ikonicznego I am Groot i uśmiech sam ciśnie się na usta.
Gamora za to jest, tylko i wyłącznie moim zdaniem, bardziej rozbudowana niż ta, którą mogliśmy zobaczyć w filmie Jamesa Gunna. Ta wersja oprócz innego wyglądu (bardzo komiksowego, dzięki ci Telltale), wydaje się najbardziej przejmować losem całej ekipy. Stara się także robić to, co należy, co jest dobre, a przy okazji odpokutować za wszystko, czego dopuściła się będąc na służbie u Thanosa.
Teraz, gdy tak o tym myślę, dochodzę do wniosku, że warto również zapoznać się z ukazującą się obecnie na rynku serią komiksów Gamora, która jako prequel ukazuje, co „Najniebezpieczniejsza kobieta w galaktyce” robiła, zanim dołączyła do Guardiansów (a to co robiła, wcale nie było miłe). Myślę, że wtedy w pełni pojmiecie to, o czym piszę.
Tempo w jakim budowana jest akcja, początkowo wydaje się naprawdę powolne. Nic bardziej mylnego. Zjedźcie tylko (najwolniejszą w historii) windą do podziemi wcześniej wspomnianej świątyni… Przekonacie się o czym mówię. Później jest już tylko lepiej, ale nie chcę spoilerować. Po prostu sami zagrajcie.
Jeśli o oprawę audiowizualną chodzi, w tej materii może być różnie. I mam tu bardziej na myśli video, niż audio, bo temu drugiemu nie mam kompletnie nic do zarzucenia. Niestety, grafika jakoś super bardzo nie przypadła mi do gustu. Nie jest słaba, nie jest też zła, ale poprzednie gry od Telltale przyzwyczaiły mnie do komiksowej szaty graficznej. Na taką też nastawiłem się i tutaj. Trochę się więc zdziwiłem, gdy otrzymałem trójwymiar. Jest to tylko moje subiektywne podejście do tematu, bo całość wygląda naprawdę ładnie, jednak szkoda, że przy adaptowaniu komiksowego składu nie użyto komiksowej grafiki.
Początkowo trochę mnie to kuło w oczy, jednak po dwóch godzinach (bo tyle zazwyczaj trwa jeden epizod) można się przyzwyczaić. Rozumiem też, że w dzisiejszych czasach studia tworzące gry chcą próbować nowych rzeczy (głównie ze względu na postęp technologiczny i próby przyciągnięcia kolejnych fanów). Nie ma w tym nic złego. Moja rada – zostawmy komiksową grafikę, gdy swoje tytuły opieramy na historiach obrazkowych, a nowych rozwiązań próbujmy w innych projektach. Co do audio – wcześniej pisałem, że Star-Lord wciąż słucha utworów z lat 70 i 80. Czy coś więcej muszę tutaj dodawać?
Reasumując, Guardians of the Galaxy: The Telltale Series jest warte swojej ceny (100zł w przypadku wersji na komputery osobiste). Jeśli więc macie wolną stówę, to wydajcie ją właśnie na tę grę. Jest tu wszystko, za co kocha się Strażników Galaktyki oraz produkcje Telltale. Są bohaterów, teksty, poczucie humoru, muzyka, akcja, ciekawa fabułę no i WYBORY. Dużo wyborów. Pamiętajcie też, że cena, którą płacicie, obejmuje wszystkie 5 epizodów. Będą się one ukazywać co jakiś czas, a nie tylko jeden. Czyż nie jest to wystarczający argument? Na zakończenie mogę jedynie dodać, że osobiście bawiłem się genialnie i mam nadzieję, że takie same odczucia będziecie mieć Wy (o ile po tytuł sięgniecie).
Autor: SQ