„Marvel’s Voices: Pride” (2023) – Recenzja
Marvel’s Voices: Pride (2023)
Jeżeli mieliście okazję czytać moją recenzję ubiegłorocznego numeru Marvel’s Voices: Pride, pamiętacie zapewne, że sporo w niej narzekałam. Trochę na to, że jest nierówno, że sporo historii nie zapada w pamięć i trochę na to, że twórcy sięgają głównie po postaci z dna wora, o których przypominają sobie raz w roku… Cóż, tym razem moje narzekania będą bardzo podobne, choć odnoszę wrażenie, że będzie ich nawet więcej.
Zanim jednak przejdziemy do rzeczy, nieco na temat twórców. Tradycyjnie, w serii Marvel’s Voices historie o bohaterach będących przedstawicielami przeróżnych mniejszości opowiadają osoby również z nich pochodzące. Tym razem za scenariusze ośmiu krótkich komiksów wchodzących w skład tej antologii odpowiadali: Marieke Nijkamp, Stephanie Williams, Katherine Locke, Sarah Gailey, H.E. Edgmon, Stephen Byrne, Steve Foxe oraz Shadi Petosky. Dodatkowo, zbiór ten jest opatrzony wstępem autorstwa Mary Chieffo, aktorki znanej z serialu Star Trek: Discovery.
Zdecydowanie najbardziej rozczarował mnie fakt, że właściwie żadna z historii opowiedzianych w tym tomie nie zostanie ze mną na dłużej. Wyjątkiem jest jedynie ta pierwsza krótka opowiastka o Gwenpool, która w charakterystycznym dla siebie meta stylu, niedługo po swoim coming oucie jako osoba aseksualna i aromantyczna, postanawia stać się queerowym wzorem dla czytelników. W związku z tym stara się zorganizować najlepszą imprezę z okazji Miesiąca Dumy i ściągnąć na nią jak najwięcej tęczowych bohaterów. Był to naprawdę przyjemnie napisany i ciepły początek, który wprowadził mnie w miły nastrój celebracji. Niestety, podobnych wrażeń próżno było szukać później. Próbę podjęto w króciutkim epizodzie, w którym Jumbo Carnation przygotowywał stroje na pride’owy pokaz mody, ale czegoś mi w nim zabrakło. Chyba rysownicy tworzący kreacje dla mutantów z okazji Hellfire Gali zbytnio mnie rozpuścili.
Na wyróżnienie zasługuje też historia o Black Cat, która odwiedza nowoorleańską siedzibę Gildii Złodziei. Nie jest to komiks, do którego będę w przyszłości często wracać pamięcią, ale doceniam go za lekkość, pomysł i pojawienie się w nim Gambita, oczywiście.
Na tym niestety kończą się jednak moje pozytywne wrażenia. Wspomniane wcześniej Gwenpool i Black Cat to właściwie jedyne bardziej znane bohaterki, które możemy w tej antologii spotkać. Oprócz nich pojawiają się jeszcze Hulkling i Wiccan, ale ich obecność jest jedynie pretekstem do tego, by opowiedzieć historię zupełnie innej, nowej bohaterki, która zapewne już nigdy na karty komiksów Marvela nie powróci.
Powrócić na nie ma natomiast wprowadzony w innym epizodzie Muzzle, tajemniczy nowy członek rodziny symbiontów. Jego debiut pozostawił mnie jednak ze sporym niedosytem. Każdy poprzedni numer również wprowadzał do uniwersum jedną nową postać, która miała mieć znaczenie w przyszłości, jednak we wcześniejszych odsłonach antologii poświęcano im więcej przestrzeni. W ubiegłym roku historia debiutującej mutantki Sheli Sexton była nawet moją ulubioną z całego zbioru, tymczasem wprowadzenie Muzzle’a była na tyle króciutke, że właściwie trudno byłoby się jego osobą zainteresować.
Poczucie, że to wszystko tylko wstęp do kolejnej historii, następnej serii czy nowego story arcu towarzyszyło mi nie tylko w przypadku Muzzle’a i jest mi z tego powodu przykro. Od tego typu zbioru oczekuję przede wszystkim historii stojących silnie na własnych nogach, będących dobrymi same w sobie. W sumie aż trzy z ośmiu opowieści były jednak jedynie prologami do czegoś większego, które jako samodzielne dzieła wypadają blado.
Pod względem wizualnym w większości przypadków było po prostu okej, a najbardziej podobał mi się, ponownie, epizod z Gwenpool.
Jak zatem widać, jestem tegoroczną odsłoną Marvel’s Voices: Pride dość mocno zawiedziona. Mam nadzieję, że w przyszłym roku seria powróci na lepsze tory i znajdzie się w niej więcej tego, co dobrze zagrało w pierwszym zeszycie.