„Phoenix Resurrection: The Return of Jean Grey #4” (2018) – Recenzja
Phoenix…
GOTT NA NIEBIE, WAS IST TAM?!
Właśnie te słowa z udanej krótkometrażowej animacji Ciągnie świnki do… wilkołaka (dodatku do Shreka) przypomniały mi się, kiedy Nightcrawler wyszeptał „Gott in Himmel” i nie mogłem już uwolnić się od nich do samego końca lektury. Dlatego ostatecznie zdecydowałem, że tak właśnie nazwę tę recenzję. Tytuł zresztą dobry, jak każdy inny. Wprawdzie w najnowszym zeszycie Phoenix Resurrection nic zabawnego nie znajdziecie, ale cóż. Zostawmy jednak tę kwestię i zajmijmy się zawartością samego komiksu, bo ta na szczęście nie zawodzi, choć nadal będę się upierał, że jak na tak wielką histroię, jak kolejny powrót mocy Phoenix i ożywienie Jean Grey, w ręce czytelników powinna trafić zniewalająca historia, a nie tylko udana opowieść akcji, jakich wiele wśród dostępnych na rynku serii.
Młoda Jean Grey (przeniesiona do naszych czasów z przeszłości, kiedy to dopiero dołączyła do X-Men – o tym przeczytacie w serii All-New X-Men wydawanej od kilku lat przez Egmont w Polsce) budzi się w ruinach swojego domu. Najwyraźniej jednak dla niej wszystko jest w jak najlepszym porządku, bo wstaje narzekając na to, że zaspała, i w podartym uniformie kelnerki wychodzi na dwór. Ot, dzień jak co dzień, prawda? Idąc ulicą nie zauważa także, że praktycznie cały świat wokół niej stoi w ogniu, rozpada się, a ludzie płoną – choć oni też wydają się być tego zupełnie nieświadomi. Co tu się właściwie dzieje?
W Nowym Meksyku oddział X-Men pod wodzą Kitty bada tajemniczy twór, który wziął się tu znikąd. Nic o nim nie wiedzą, nie mają pojęcia, co znajdą w środku, ale jedno jest pewne: sferę stworzyła Phoenix, a teraz ów twór „zaprasza” do siebie mutantów. To, co jednak czeka na nich w środku, przypomina piekło. Spalony, rozpadający się świat przepełniony zmarłymi członkami X-Menów, którzy nie mają co do przybyszów zbyt pokojowych zamiarów. Gdy część drużyny staje z nimi do walki, reszta rusza odnaleźć w tym świecie młodą Jean…
Wreszcie coś zaczyna się wyjaśniać, a zarazem po raz kolejny pod znakiem zapytania postawione zostaje to, co było oczywiste, jeszcze zanim seria się ukazała – czyli powrót „starej” Jean.
Czy to zostaje wytłumaczone w tym zeszycie, czy nie, zdradzać Wam nie będę, ale przyznam, że całość ma swój urok. I, przede wszystkim, czyta się po prostu znakomicie. Szybko, lekko, przyjemnie… Klimat też jest, choć nadal zbyt mało jest tu epickich scen z udział Phoenix, która na dodatek wypada dość blado w tej mini-serii. Nie wiem, co dzieje się w tie-inach, tych bowiem jeszcze nie czytałem (jak tylko to zrobię, możecie liczyć na wrażenia), ale sam X-menowy event ma w sobie dość uroku, bym śmiało polecił go miłośnikom mutantów.
Szata graficzna? Każdy z zeszytów tworzą inni artyści, ten jest prostszy niż poprzednie, mnie epicki, że tak powiem (choć sceny z „piekła” znów wypadają znakomicie), ale nadal udany. Ot, dobra, rzemieślnicza robota jakich wiele w amerykańskim komiksie środka. Wolałbym wprawdzie popisy w stylu Avengers kontra X-Men, gdzie też mieliśmy powrót Phoenix, niemniej nie narzekam, bo w porównaniu do eksperymentów, jakich mnóstwo w Marvelu, Phoenix Resurrection przedstawia się po prostu dobrze, choć bez „wow”. Dodawać nic więcej nie trzeba, wielbiciele X-Men będą zadowoleni, a to najważniejsze. Reszta, niestety, niewiele z tego zrozumie, a nawet jeśli, nie będzie bawiła się tak dobrze, jak oni.
Autor: WKP