„Thunderbolts: Punisher kontra Thunderbolts” (Tom 5) – Recenzja
Punisher kontra Thunderbolts
Thunderbolts to dość kontrowersyjny wybór na liście wydawniczej Egmontu, choć pan Tomasz Kołodziejczak zapierał się nogami, rękami, a przede wszystkim ustami, że to dobra seria i on chce to mieć w Polsce. Ostatecznie jednak seria, choć systematycznie polepszająca się z tomu na tom, jest mieszana z błotem, zarówno przez rodzimych jak i zagranicznych fanów. Czy finałowa odsłona tomu Thunderbolts będzie odkupieniem?
Członkowie tytułowego oddziału, specjalizującego się w eliminacji zagrożenia dla świata, nawet kosztem pobrudzenia sobie rąk są na kolejnej misji. Mają na celowniku niejakiego Doktora Faustusa, odpowiedzialnego za wymordowanie całej szkoły. Oczywiście grupie udaje się szybko złapać i obezwładnić agresora. W tym momencie stają przed wyborem moralnym, który ma zadecydować, czy wspomnianego doktora należy permanentnie wyeliminować z tego świata, czy użyć go w imię wyższego dobra, czyli… zatrudnić. Powoduje to zgrzyt między dowodzącym oddziałem generałem Thunderboltem Rossem aka Red Hulkiem, a Punisherem, który jest oczywiście za tym, by pozbyć się doktorka, najlepiej za pomocą kulki między ślepia. Rodzi to zgrzyt, w efekcie którego, ten drugi opuszcza drużynę. Tego samego wieczoru, następuje próba zamordowania Franka Castle, za którą rzekomo są odpowiedzialni Thunderbolts. Punisher wypowiada wojnę swoim byłym kolegom…
Powinienem przejść z miejsca do sedna, a mianowicie, ten komiks to dobra rzecz na wieczór, podczas którego chcesz sobie poprawić humor i nacieszyć oczy całkiem fajną kreską. Będziemy tu śledzić starcia Castle’a ze swoją starą drużyną, które będą prezentować, jak potężną maszyną do zabijania jest ten człowiek. W rezultacie prowadzi to do ostatecznego wyciągnięcia brudów całego teamu oraz końca runu, który jest naturalny, choćby dzięki temu, że zawarte w nim postacie nie są, jak wytknął sam Deadpool, bohaterami skorymi do działania w grupie, a raczej solo.
W komiksie dostajemy dokładnie to, czego się po nim spodziewamy. Mnóstwo rozwałki, okraszonej odrobiną krwi, wykonanej przez naszych, ulubionych bohaterów w swoich sztandarowych rolach, a także finalny plot-twist który, mimo iż naciągany, to ostatecznie jest satysfakcjonujący.
Całą serię zwieńcza annual, który opowiada o historii Thunderbolts, próbujących wyeliminować Doktora Strange’a. Nie wnosi on nic do mythosu, zbudowanego naokoło drużyny, ale jest miłym uzupełnieniem serii.
Kreska w tym tomiku jest, jak to w Marvelu bywa, bardzo kolorowa. Zobaczymy tu w akcji takich rysowników jak: Gerardo Sandoval, Carlo Barberi czy też Matteo Lolli, zaś ich styl to Twoja, subiektywna opinia Drogi czytelniku. Ja im absolutnie nie mam nic do zarzucenia. Nie jest to nic odkrywczego, czego byśmy nie widzieli do tej pory, ale nie jest to też nic strasznego. Ot przyjemnie się ogląda i czyta.
Komiks dostajemy w broszurowej oprawie, z miękką okładką, charakterystyczną dla polskiego Marvel Now. Z przodu dostajemy barwną oprawę, z tyłu synopsis, a na skrzydełkach zapowiedzi kolejnych tomów. Przyzwoicie i dobrze dopasowane do stale powiększającej się kolekcji.
Ben Acker i Ben Blacker – duo, które zazwyczaj ze sobą współpracuje – dostarczyli nam całkiem dobre zwieńczenie przygód drużyny Thunderbolts. Nie ma tu kompletnie nic zaskakującego, poza tym, na co wskazuje okładka i opis z tyłu. Więc jeśli sięgasz po ten komiks, to prawdopodobnie doskonale wiesz, czego możesz się spodziewać.
Autor: Zilla
Za egzemplarz do recenzji dziękujemy wydawnictwu Egmont Polska.