„The Astonishing Ant-Man #1-13” (2016) – Recenzja
The Astonishing Ant-Man #1-13
Mały, ale wariat. Takie było hasło reklamowe, promujące kolejny film Marvel Cinematic Universe, czyli Ant-Man. Szczerze mówiąc, przed obejrzeniem filmu kompletnie nie wiedziałam czego mogłabym się spodziewać. Gostek, który wdziewa kombinezon i dzięki niemu zmniejsza się do rozmiarów insekta? W porównaniu do poprzednich filmowych produkcji to sama koncepcja tegoż superbohatera wydawała się mało przekonująca. Wręcz słaba. Nie o filmach jednak teraz mowa, a o komiksie, a mianowicie o The Astonishing Ant-Man, pierwszej w życiu przeczytanej przeze mnie serii komiksowej (!). Miałam więc wspaniałą okazję, aby bliżej poznać Człowieka-Mrówkę (postać stworzoną przez Stana Lee, Larry’ego Liebera oraz Jacka Kirby’ego) i spojrzeć na tego superbohatera od tej pierwotnej, oryginalnej strony. I to był strzał w dziesiątkę!
Scott Lang aka. Ant-Man jest już superbohaterem i prowadzi firmę, która zajmuje się wszelkiego rodzaju ochroną. Ma on dwóch wspólników, Griza i Machenismitha, a jego biznes generalnie powoli zaczyna się rozkręcać. Jednak na horyzoncie niebawem pojawia się zagrożenie, a mianowicie aplikacja Hench, stworzona przez tajemniczego Power Brokera. Hench pozwala każdemu zatrudnić sobie takiego super-złoczyńcę na własne usługi, kiedy i gdzie tylko się zachce. Do tego odwieczny wróg Ant-Mana, Darren Cross oraz jego syn, postanawiają stworzyć podobną aplikację, Lackey, i w końcu unicestwić naszego „małego” herosa. To wszystko wiąże się z ogromnym zagrożeniem dla społeczeństwa, dlatego najwyższa pora, by Ant-Man ruszył do akcji!
Nie wszystko idzie jednak jak po maśle. Podwójne życie Scotta utrudnia znacznie jego relacje z nastoletnią córką, Cassie, która buntuje się i ma pretensje do ojca, że w ogóle nie ma go w jej życiu, choć kiedyś byli bardzo blisko. Do tego pojawiają się dwie byłe kochanki Scotta, które też niejako dolewają oliwy do ognia. Mówiąc prościej – Ant-Man ma teraz sporo na głowie.
Nick Spencer wykonał kawał świetnej roboty przy tworzeniu fabuły. Przede wszystkim podoba mi się narracja pierwszoosobowa. Wszystkie wydarzenia ukazane są z perspektywy Scotta, więc mamy dokładny wgląd w myśli i uczucia głównego bohatera. Do tego nietuzinkowe, nieco czarne poczucie humoru, gdy Scott, mimo swojej ciężkiej sytuacji na różnych frontach, zachowuje swój luz i swego rodzaju optymizm. Wszystkie sceny z jego udziałem były zdecydowanie najciekawsze i najzabawniejsze. Drugą osobą, która skupia uwagę czytelnika (w tym oczywiście moją) jest Cassie, niesforna córka Scotta, pełna żalu i pretensji do ojca, który wydaje się, że nie interesuje się życiem rodzinnym. Cassie nieustannie się buntuje, przez co też wplątuje się w kłopoty. Cassie jest typową nastolatką, z którą można się utożsamić i zrozumieć jak bardzo cierpi, także z powodu utraty mocy (spojlery precz!). Relacja między nimi jest niezwykle burzliwa, ale jakże prawdziwa.
Co do technicznej strony komiksu – tutaj nie mam nic do zarzucenia. Kreska w wykonaniu Ramona Rosanasa oraz kolorystyka Jordana Boyda (z gościnnym występem w numerach #4 i #5 Wila Quintana oraz Annapaola Mantello w #7, i Brenta Schoonovera w #9) są naprawdę porządnie wykonane. Same okładki przyciągają uwagę. Postacie są narysowane wyraźnie, mimika twarzy, nawet sceny walki i kurczenie się Ant-Mana przedstawiono bardzo realistycznie. Kolorystyka również jest nienaganna. Wszystko jest wyraźne, przejrzyste i klarowne. Nawet literki w wykonaniu Travisa Lanhama są bardzo czytelne. Do strony wizualnej komiksu po prostu nie ma się o co przyczepić.
Poza głównym bohaterem spodobał mi się także gościnny występ Sama Wilsona, czyli nowego Kapitana Ameryki. Przyjęcie tak zaszczytnej roli jest czymś zupełnie nowym, zarówno dla niego samego jak i Scotta. Ponadto pojawia się, również epizodycznie, She-Hulk (i kilku nieco nierozgarniętych super-złoczyńców) oraz Darren Cross. I tu przejdę krótko do minusów, których jest naprawdę niewiele… Darren Cross drażnił mnie niemiłosiernie. Ja wiem, że to taka rola super-złoczyńcy, żeby znacznie utrudnić życie głównego bohatera, ale po prostu każda scena z tym, za przeproszeniem różowym, snującym ciągle myśli o zemście, pajacu, wprawiała mnie w nerwicę. To samo tyczy się jego potomka, „synusia tatusia”- Augustina. Może tylko Crossfire był do zniesienia. Ponadto wygląd Darly Deering, kochanki Scotta, w momencie kiedy zmieniała się w The Thing… Zdaję sobie sprawę z tego, że ciężko sobie wyobrazić kobietę zmieniającą się całą (prawie; bo bez głowy) w kamień, ale wyglądało to dosyć śmiesznie, a przy tym mizernie.
Kończąc już tę recenzję chciałam powiedzieć, że komiks czyta się naprawdę szybko i przyjemnie. Przez pierwsze dwa zeszyty miałam trochę problem z wgryzieniem się w temat. Potem jednak poszło z górki. Wartka akcja, najlepszy główny bohater, poczucie humoru, ciekawe przedstawienie burzliwych relacji ojciec-córka, kolorystyka i kreska. Przez komiks się płynie.
Jak też wspomniałam na początku, The Astonishing Ant-Man to pierwsza seria komiksów z jaką się zmierzyłam. Do tej pory moja marvelowa wiedza opierała się tylko na filmach, ewentualnie jakiś artykułach w internecie. Jestem niezwykle szczęśliwa, że mogłam poznać Ant-Mana od tej właśnie pierwotnej strony, gdzie mam większy wgląd w głównego bohatera i mam porównanie między wersją filmową a komiksową. Teraz już może moja Marvel-wiedza nie będzie się opierała tylko i wyłącznie na filmach.
Gorąco polecam przeczytać całą tę serię, nawet takim laikom, którzy nie są zaznajomieni z całym tym uniwersum. Chociażby po to, aby się trochę pośmiać.
Autorka: Rose