„Venom #150” (2017) – Recenzja
Venom i Eddie… Bo miłość bywa specyficzna
Jubileuszowy, bo łącznie #150 zeszyt traktujący o przygodach Venoma – czarnego symbiontu z kosmosu – okazał się być dość specjalny pod kilkoma względami. Komiks opowiada dwie historie (w zasadzie to trzy, aczkolwiek ta trzecia jest retrospekcją z jednej z klasycznych historii). Pierwsza dotyczy nowego-starego Venoma, który niedawno znów połączył się z Eddiem Brockiem, zaś ta druga… WRESZCIE dowiadujemy się, dlaczego ikoniczny czarny ciuch odłączył się od Flasha Thompsona i wylądował w rękach Lee Price’a. Jakby tego było mało, Venom #150 wraca do retro-okładowych wydań komiksów Marvela, tzn. powraca oryginalna numeracja. Powracają też tzw. Corner Box Arty, czyli malutkie ilustracje umieszczane w jednym z rogów okładki (chociaż te można było już zauważyć przy premierze X-Men: Gold #1). Muszę przyznać, że miło jest doświadczyć po tylu latach „powiewu starości”. Czuje się dzięki temu ten klimat dawnych lat, a pierwotna numeracja sprawia, że możemy sobie zdać sprawę z tego, jak długą i mozolną drogę przeszła postać, na której skupia się cała seria. Przejdźmy zatem do meritum.
Pierwsza, Brockowa, część komiksu jest bardzo specyficzna. Sam początek to dość ciężki w odbiorze monolog głównego bohatera, który w skrócie opowiada swoją wieloletnią historię. Później wcale nie jest lżej, gdyż „związek” Eddiego i Venoma przedstawiany jest jako jeden z tych „dziwnych” rodzajów miłości, a jeden za drugiego najchętniej oddałby życie, gdyby zaszła taka potrzeba. Muszę przyznać, że trochę mnie to zdziwiło, bo jeszcze do niedawna kostium przyczepiony był do Flasha i zachowywał się jednak inaczej. Z drugiej strony, mógłbym rzec, że stara miłość nie rdzewieje. Myślę, że takie podsumowanie tej sytuacji byłoby najlepsze, choć też całkiem niepokojące. Aby ukazać czytelnikowi, jak głęboka więź łączy dwójkę głównych bohaterów, do historii dorzucono także kościół, w którym wiele lat temu doszło do pierwszego ich spotkania i połączenia. Od zawsze powtarzałem, że Venom to dość złożona postać, co tutaj znakomicie zostało to ukazane. Zresztą, sam wstęp informuje nas wielkimi literami (THIS IS A LOVE STORY), że czeka nas historia o miłości.
Komiks z Venomem nie mógłby również egzystować, gdyby na którejś z kart nie padł przynajmniej jeden trup. Jeśli więc martwicie się, że #150 jest przegadany, to zapewniam, że nie jest. Mamy tu chociażby akcje z napadem na bank czy walką z unowocześnionym Scorpionem (Mac Gargan), który niegdyś sam był gospodarzem kosmicznego wdzianka, do którego czuje obecnie przemożną niechęć i odrazę. Jest bardzo brutalnie i dosadnie, ale komiksy z Venomem zdążyły mnie już do tego przyzwyczaić. Bardziej zdziwiłbym się, gdyby tych elementów brakło.
Druga część historii, a w zasadzie drugi komiks, który został podczepiony pod numer #150, to, jak już wspomniałem wcześniej, bezpośrednia kontynuacja historii Flasha Thompsona. To, co ukazane jest oczom czytelnika, można uznać spokojnie za przedłużenie ostatniej serii, gdzie Thompson grał pierwsze skrzypce, a przy tym za prequel pierwszego komiksu, gdzie pojawił się Lee Price. Nic więcej w tej materii nie będę dodawać, bo nie chcę spoilerować. Z treścią tą wypada po prostu zapoznać się samemu.
Na szczególne wyróżnienie zasługuje tutaj cały sztab ludzi, który przy tym specjalnym zeszycie pracował. Za sam scenariusz odpowiedzialne są trzy osoby – David Michelinie, Mike Costa i Robbie Thompson. Podobnie ma się sprawa z ekipą odpowiadającą za stronę wizualną komiksu. W tym wypadku artystów jest aż czterech (mam nadzieję, że nikogo nie pominąłem) Ron Lim, Gerardo Sandoval, Tradd Moore, a także Felipe Sobreiro. Jak na tak bogaty w różne persony zespół, muszę przyznać, że sama strona graficzna Venom #150 prezentuje się, moim zdaniem, o wiele lepiej niż ta, którą uraczono nas wcześniej, na łamach zeszytów Venom #1-6. Nie zrozumcie mnie źle. Nie mam nic do eksperymentów. Poza tym, wiem, że przy recenzjach tamtych komiksów kreska mi się podobała i nadal to zdanie utrzymuję, aczkolwiek miło jest zobaczyć trochę bardziej klasyczną wersję ilustracji w odświeżonej wersji, bowiem właśnie takie graficzki otrzymujemy przez pierwszą połowę komiksu, gdy czas spędzamy z Eddiem. Druga, ta gdzie skupiono się na Flashu, okraszona została tym „mangowym” stylem rysowana, który widzieliśmy już wcześniej. Muszę rzec, że gdy przeskakuje się z jednego stylu na drugi, nie sposób nie doszukiwać się zmian przy choćby designie postaci czy użytych kolorach. No właśnie, co z kolorami? Jest mrocznie i brudno, a przy tym krwiście. Nic więcej raczej dodawać nie trzeba, bo te trzy słowa wyjaśniają wszystko.
Kończąc te moje grafomańskie zapędy, mogę wreszcie i po raz pierwszy od jakiegoś czasu z czystym sumieniem powiedzieć, że seria Venom znów podąża właściwym torem, a numer #150 obiera dla niej porządny kierunek, który jest całkiem sensowny (przynajmniej dla mnie). Jest tak, jak powinno być. Ciągle coś się dzieje, a to co widzimy na kolejnych stronach i kadrach, skłania do przemyśleń. Chyba właśnie o to chodzi, aby wynieść coś z przeczytanej historii i móc ją kilkukrotnie analizować (w najgłębszych zakamarkach naszych umysłów) po jej przeczytaniu, prawda
Autor: SQ
PS. Szczególne pochwały i wyrazy uznania należą się twórcom za użycie cytatu z Jądra Ciemności we wstępie.