„WKKM: Marvel Horror” – Recenzja
WKKM: Marvel Horror
Marvel Kicz
Nie ma tomu Wielkiej Kolekcji Komiksów Marvela zbierającego klasyczne zeszyty – czy to według dat, czy też tematyki – który w pewnym stopniu by nie rozczarowywał. Pierwszy z tych albumów, Początki Marvela: Lata 60 był znakomity, ale zabrakło w nim solowej opowieści z Thorem. Ideologiczny ciąg dalszy prezentujący komiksy z siódmej dekady XX wieku pominął o wiele więcej. Na dodatek zebrane w nim historie były raczej mocno przeciętne. Jednakże żaden z nich nie oszukiwał tak bezczelnie i nie kłamał na okładce w stosunku do zawartości, jak Marvel Horror. A to nie jedyne, co z tym komiksem jest nie tak.
Zacznę może jednak od zawartości. Album otwiera historia złożona z trzech zeszytów. Są to Ghost Rider # 1 i #2 oraz Marvel Spotlight #12: The Son of Satan. Heros z płonącą czaszką musi poradzić sobie tutaj z kolejnymi kłopotami… a nawet samym Szatanem. Potem dostajemy Amazing Spider-Man #101, w którym nasz przyjacielski Pajączek z sąsiedztwa, nie dość, że nie rozwiązał jeszcze problemu posiadania sześciu rąk, to natrafia na debiutującego w komiksach Morbiusa. Dalej mamy jeszcze Savage Tales #1. Jest to ciekawa, czarno-biała i dość nietypowa, jak na to wydawnictwo, opowieść o początkach Man-Thinga. Jednak od tego momentu zaczynają się już schody.
Na resztę albumu (a jest tego ponad połowa jego objętości) składają się takie opowieści, jak Marvel Spotlight #2: Warewolf by Night, The Tomb of Dracula #1, The Monster of Frankenstein #1, Supernatural Thrillers #5: The Living Mummy oraz Strange Tales #169: Brother Voodoo. I niestety są to historie zwyczajnie słabe. Nudne, jak najgorsze horrory z tamtego okresu, ważne, bo Marvel dopiero zaczynał korzystać z długiej tradycji opowieści grozy, ale…
No właśnie. To „ale” jest tu bardzo ważne, bo śmiało można było pominąć te z zeszytów, które właściwie nic nie wnoszą ani do historii komiksu, ani samego Marvela, a umieścić te, mające prawdziwe znaczenie. Jakie? Spójrzcie tylko na okładkę i rzekomych twórców zawartych tu komiksów. Widzicie Stana Lee? Chrisa Claremonta? Archiego Goodwina? George’a Tuska? Sala i Johna Buscemów? Praca żadnego z nich nie pojawia się w środku, podobnie zresztą jak Marva Wolfmana, którego zostawiłem sobie na koniec, bo jego nieobecność najbardziej rzuca się w oczy i rozczarowuje. To on bowiem w roku 1973 roku wymyślił Blade’a, a kto jak kto, ale czarnoskóry łowca wampirów jest jedną z najbardziej kojarzonych „strasznych” postaci Marvela. Czemu więc nie mamy tutaj The Tomb of Dracula #10 z jego debiutem, chociaż wciśnięto tu i mumię, i brata voodoo i inne podobne postacie? Trudno orzec, ale przez takie drobiazgi Marvel Horror wiele traci.
Szczególnie, że same historie (poza Spider-Manem i Man-Thingiem) są albo przeciętne, albo po prostu kiepskie. Tradycyjna szata graficzna jest miła dla oka, klimatyczna i klasyczna, jednak fabuły są na siłę skompresowane, często przypominają opowiadanie, które wciśnięto w ramy komiksu, naiwne, sztampowe i kiczowate. Nadal wprawdzie warto ten wolumin przeczytać, ale tylko jeśli jesteście miłośnikami Marvela i komiksów, i chcecie poznać ważne dzieła, nawet jeśli nie są zbyt dobre. Cała reszta jednak będzie się nudziła i męczyła z lekturą tego albumu. I taka jest niestety smutna prawda o tej publikacji.
Autor: WKP