„Black Panther and the Crew #1-2” (2017) – Recenzja
Jako że za niecały rok do kin wejdzie film Black Panther, postanowiłam dalej zagłębić się w historię T’Challi, króla Wakandy. Już jego pierwsze pojawienie się w Captain America: Civil War wywołało niemały hype, którym i ja się zaraziłam. Nie zastanawiając się długo, wzięłam się za dwa pierwsze zeszyty serii Black Panther and the Crew, za które odpowiedzialny jest w głównej mierze Ta-Nehisi Coates (tworzący również solową serię o Panterze).
Ekipa The Crew składa się z bardziej znanych postaci Marvela, czyli Storm, Luke’a Cage’a a.k.a Power Mana, Manifolda i Misty Knight. Wszystkich ich łączy sprawa śmierci pewnego politycznego aktywisty, Ezry Keitha. Szerzą się protesty, bunty, wydłużane są godziny policyjne, a pojawienie się Americops tylko zaostrza sytuację. Początkowo niechętna Misty Knight decyduje się jednak zbadać sprawę, dzięki namowie rodziny Ezry. Nie wie, co ją jeszcze spotka…
Tak naprawdę w tych pierwszych tomikach pojawiają się tylko dwie postacie z wyżej wymienionej piątki (choć, szczerze mówiąc, jeden bohater jawi się pod koniec), a mianowicie Misty Knight i Storm. Kobiety biorą sprawę w swoje ręce, szukają poszlak, wspominają ważne chwile w życiu Ezry, a także ewidentnie czegoś, bądź kogoś, szukają. Widać, że obie świetnie się dogadują i stale mają o czym rozmawiać. Każda z nich ma jakiś bagaż doświadczeń i nie tyczy się to tylko sfery zawodowej/suberbohaterskiej. Mam nadzieję, że w dalszych częściach komiksu relacja między tymi paniami nie zostanie zaniedbana.
Mamy więc świetne postacie kobiece, tylko gdzie w takim razie jest T’Challa? Tytuł komiksu brzmi Black Panter AND The Crew, a kolejny raz stykam się z takim przypadkiem, gdzie główny bohater jest tylko w tytule, a nie w samej treści opowiadania. Ubolewam nad tym trochę, bo właśnie o Czarnej Panterze chciałam poczytać, dowiedzieć się o nim czegoś więcej, poznać jego punkt widzenia. Dostałam za to wgląd w myśli Misty Knight i Storm. Niby fajnie, ale liczyłam jednak na większy, znacznie większy udział Pantery. Jedyne co jest pokazane to jego muskularna sylwetka pod koniec drugiego woluminu.
Za stronę graficzną komiksu odpowiada Butch Guice, Scott Hanna i Mack Chater, a za kolorystykę Dan Brown. Powiem, że sama kreska mi się podoba. Szczególnie sposób w jaki artyści wykonali twarze bohaterów. Wydają się takie autentyczne. Niewiele jest scen akcji, więc i niewiele mogę powiedzieć o metodzie ich narysowania. Barwy są takie sobie. W głównej mierze dominują kolory zimne. Najwięcej jest szarości i chłodnych brązów. Jakoś nieszczególnie mnie ujął komiks pod tym względem, ale może i o to chodziło. By w taki sposób pokazać ponury świat, w jakim żyją główni bohaterowie.
Nie mogę zbyt dużo powiedzieć o wadach i zaletach tych dwóch zeszytów, gdyż to początek i akcja dopiero się rozwija. W dodatku bardzo powoli i muszę rzec, że nudno. Mamy urywki historyjek, walk, skrawki wspomnień. Ciężko mi szło czytanie tych kilku stron. Scen starć też było malutko. Jak na razie największym minusem jest brak głównego herosa, czyli Black Panthera i pozostałych w składzie, czyli Luke’a Cage’a i Manifolda, którymi T’Challa powinien dowodzić, a największym plusem jest wizualna strona komiksu, zwłaszcza kreska. Cieszyć może też kilku znanych nazwisk z uniwersum Marvela, jak Steve Rogers czy Sam Wilson. Taki ukłon w stronę fana.
Podsumowując, nie wiem, jak mam wypowiedzieć się w bardziej rozbudowany sposób odnośnie dwóch początkowych woluminów Black Panther and the Crew. Niby jest ładnie, fajnie, ale nudnawo i jakoś tak ponuro. Ciężko mi nawet stwierdzić, czy komiks jest godny polecenia. Zakładam, że wszystko jeszcze przede mną i być może otrzymam to, co bym chciała zobaczyć/przeczytać. Na razie się wstrzymam z opinią, ale żywię nadzieję, że będzie dobrze. W końcu nadzieja umiera ostatnia (choć zapowiedziano już, że cały run zakończy się sześciu numerach).
Autorka: Rose