„Cage! #1-2” (2016) – Recenzja

Cage! #1-2

Luke Cage! Kuloodporny, nadludzko silny superbohater Marvela, który zadebiutował w latach siedemdziesiątych dwudziestego wieku jako pierwszy czarnoskóry heros z własną serią komiksową! Doskonały przedstawiciel nurtu blaxploitation! Nie tylko obrońca swojej dzielnicy, nie tylko członek Avengers i ogólny twardziel, ale też kochający partner Jessiki Jones i ojciec ich córeczki! Postać pod wieloma względami przełomowa, która od czasu swojego debiutu przeszła wiele przemian i przetrwała zmiany, jakie czekały kampowych superbohaterów! Heros nie tylko na tamte, ale i obecne czasy!

Tego nie znajdziecie w omawianym dzisiaj komiksie. Zapnijcie pasy, bo zdecydowanie nie jesteście gotowi na to, co Was czeka.

Tegoroczna seria Cage! to ciekawy przypadek. Jak się okazuje, została ona napisana niemal dekadę temu, jednak nigdy nie ujrzała światła dziennego. Prace nad tą czteroczęściową historią trwały… i trwały, i trwały i trwały, aż jej autor zwyczajnie był zbyt zajęty innymi, poważniejszymi projektami, by ją dokończyć. Powód, dla którego Marvel zdecydował się na oddanie jej w ręce czytelników jest raczej łatwy domyślenia się – również w tym roku premierę miał (przyjęty raczej z mieszanym odbiorem) pierwszy sezon serialu Luke Cage od Netflixa. Jak jednak wspomniałem wcześniej, przygody, które znaleźć można na kartach Cage! przedstawiają zupełnie inne podejście do postaci, niż to, które zaprezentował nam Mike Colter swoją rolą.

Miejmy jasność: omawiana dzisiaj seria to komedia. Nie, to nie jest skomplikowana historia, żadna gangsterska intryga prosto z Harlemu. To bardzo kreskówkowa komedia, która (w dotychczasowych dwóch zeszytach) nie daje nam nawet chwili na oddech i pędzi, coraz to dokładając nowych postaci i elementów, jakby chciała być absolutnie pewna, że nie będziemy się nudzić. Skąd akurat taki kierunek? Wystarczy spojrzeć na nazwisko autora. Jeśli kadry z komiksu, które przeplatają tę recenzję jeszcze Wam tego nie zasugerowały, za scenariusz, rysunki, tusz i kolory odpowiada Genndy Tartakovsky. I jeśli jakimś cudem wciąż nie wiecie o kim mowa, to już tłumaczę: artysta ten jest bezpośrednio odpowiedzialny za takie produkcje jak Laboratorium Dextera, Atomówki, Samuraj Jack czy dwuwymiarowe Wojny Klonów. Osobliwy styl Tartakovskiego objawia się nie tylko w warstwie wizualnej, ale i fabularnej; mamy tu przesadzone zachowania postaci, absurdalne zwroty fabularne i bardzo typowy dla tego autora humor.

Ale o co w ogóle tutaj chodzi? W Cage! cofamy się do drugiej połowy lat siedemdziesiątych ubiegłego wieku. Luke wciąż nosi swój kiczowaty strój, czyli rozpiętą żółtą koszulę, długie metalowe bransolety i tiarę. Obserwujemy dzień jak co dzień dla naszego herosa: znajdzie on czas na patrolowanie ulic Harlemu i utrzymywanie porządku na nich, ale także na to, by pograć w koszykówkę z miejscowymi dzieciakami. Rutynę przerywa nieudane spotkanie z Misty Knight.

Kobieta nie pojawia się w umówionym miejscu o czasie, więc (wyjątkowo niecierpliwy) Cage postanawia poszukać jej w jej biurze. Tam również jej nie znajduje, logicznie więc kolejnym przystankiem jest mieszkanie Misty. Mniej więcej od tego momentu wydarzenia przedstawione w Cage! stają się coraz bardziej absurdalne i przypominają typowy odcinek Atomówek. Robi się też tłoczno – tylko w pierwszym zeszycie poza głównym bohaterem spotkamy też Cyclopsa, Wolverine’a czy Nightcrawlera. Pojawi się też kilku złoli: The X, Chemistro, Mace, Black Mariah i Mr. Fish.

Drugi zeszyt zaczyna się mniej więcej tam, gdzie zakończył się pierwszy. By nie zdradzać zbyt dużo, po wydarzeniach z poprzedniego numeru Luke znajdzie się na tropikalnej wyspie, gdzie mierzyć się będzie z dwoma gangsterami, którzy są antropomorficznymi kotami (ale nie jakimiś tam dachowcami, tylko tygrysem i lwem!). W tym samym, drugim zeszycie dostaniemy w twarz kolorami w takich kombinacjach, o których nawet byśmy nie pomyśleli. Wszystko dlatego, że Cage ma przypadkowy kontakt z halucynogennymi, tropikalnymi kwiatami. Sweet Christmas! A to wszystko tylko dlatego, że Misty Knight nie przyszła na umówione spotkanie.

Ciężko mówić tu o spójności fabularnej, czy o jakichś spektakularnych zwrotach akcji, którymi autentycznie się przejmujemy. Cage! nie przedstawia nam historii ani poważnej, ani w żadnym wypadku kanonicznej. Z całą pewnością to, jak komiks wygląda będzie też odpychające dla jakiejś grupy czytelników. Dla mnie jednak była to ogromna zaleta. Czułem tu cały czas nastrój wspomnianych Atomówek czy Laboratorium Dextera. Tak też należy traktować ten tytuł – jak kolejne odcinki niezobowiązującej kreskówki, która ma nas wyłącznie bawić. Co więcej, nawet jeśli sam styl rysunku Tartakovskiego nie podejdzie niektórym z Was, to warto zwrócić uwagę na inne aspekty, które się z nim łączą: jak dynamika, niezwykła plastyczność, czy w końcu mistrzowskie operowanie kolorem (zwłaszcza w drugim zeszycie. Cudo!).

Podsumowując: czy warto wydawać pieniądze na kolejne numery Cage!? Jeśli nie ograniczacie czytanych co miesiąc tytułów do niezbędnego minimum, drzemie w Was ciągle to samo dziecko, które oglądało całymi dniami Cartoon Network i pamiętacie, że komiksy to nie tylko epickie starcia i poważne historie – nawet się nie zastanawiajcie. Czy to ważny dla historii wydawnictwa Marvel tytuł? Raczej nie. Czy jest przezabawny i pokazuje, że Dom Pomysłów powinien częściej sięgać po niekonwencjonalne rozwiązania? Oczywiście, że tak!


Autor: Pan Kulka

Subskrybuj
Powiadom o
guest
0 komentarzy
najstarszy
najnowszy oceniany
Inline Feedbacks
Zobacz wszystkie komentarze
0
Podziel się z nami swoim komentarzem.x